Cześć!
Teraz chyba każdy podobnie jak ja, myśli o jakimś wyjeździe, gdy na horyzoncie zaczyna majaczyć majówka. Tak było i tym razem. Z powodu pracy jaką wykonuję do ostatniej chwili nie byłem pewien czy uda mi się mieć ciągiem 5 dni wolnego. Rzutem na przysłowiową taśmę się udało. Skoro się udało, trzeba coś z tym zrobić. Mój „Kangur” był świeżo po wymianie paru pierdół w zawieszeniu, więc zrodził mi się pomysł, żeby odwiedzić nie jedno miejsce a np. trzy albo cztery państwa. W sumie czemu nie. Brzmi dobrze a mnie na jakiekolwiek wyjazdy, jeżeli tylko czas na to pozwala, nie ma potrzeby namawiać. Więc namówiłem się sam 🙂
Wyjazd raczej budżetowy. Oprócz paliwa (w sumie na tym trochę też), oszczędzam na wszystkim innym. Przynajmniej przez pierwsze dwa dni nie było innego wyjścia, bo czekałem na święto „matki boskiej pieniężnej” 😀 czyli wypłatę. Wracając do oszczędzania, ale i też przechodząc do założeń podróży. Pierwsze założenie to spanie głównie w aucie, ewentualnie w namiocie. Oczywiście na dziko. Aby ta pierwsza opcja była w miarę komfortowa w dzień wyjazdu, sprzątnięciu uległa część ładunkowa w samochodzie. Na podłodze wylądowała karimata a na niej dwa grube materace, które przykryłem kocem i rozłożyłem na wszystkim śpiwór. Legowisko zbudowane!
Po pracach przy samochodzie nastąpiła szybka burza w moim mózgu, czyli co ze sobą zabrać. Spakowanie się okazało się prostsze niż zwykle. Namiot jako rezerwowy nocleg (ale też i ten bardziej komfortowy), trochę ubrań, nóż, selfi-kijek, trochę jedzenia na początek i można ruszać w trasę. Oczywiście jeszcze na początku najbardziej bolesny punkt wyprawy, czyli tankowanie auta i wizyta przy kasie. Następnie parę kliknięć w nawigacji i ruszam w kierunku Zakopanego.
Pierwsze godziny podróży oczywiście spędzone w aucie. Z Kołobrzegu do Zakopanego miałem prawie 900 km. Na szczęście trasa wiedzie cały czas drogami ekspresowymi i autostradą więc bez zbędnych postojów uwinąłem się w nieco poniżej 10 h. Po dotarciu jakim twardzielem bym nie był, trzeba było się trochę zdrzemnąć po całonocnej jeździe. Zmęczony podróżą znalazłem między domkami, na obrzeżach miasta, kawałek miejsca do zaparkowania. Przeskoczyłem na pakę, wlazłem w śpiwór i zasnąłem w mgnieniu oka. Po ok. 5 h obudził mnie uderzający o karoserię samochodu deszcz. Gdy wystawiłem głowę z samochodu spostrzegłem, że dodatkowo nadchodzi jeszcze mgła. Super, wymarzone warunki na rozpoczęcie podróży. W zawiązku z tym niestety jakieś górskie wyjście mijało się z celem. Szkoda, bo bardzo na to liczyłem, no ale nie można mieć wszystkiego. Czekanie na poprawę pogody również nie miało większego sensu. Następnym razem!
Nie zważając na pogodę, udałem się w jakieś ustronne miejsce aby ugotować coś ciepłego i sycącego do jedzenia. Udało się znaleźć w okolicy parking leśny, których coraz więcej pojawia się przy naszych polskich drogach. Ten był przy mało uczęszczanej drodze. Zadaszenie, stół i kilka ławek. Nic więcej nie było mi potrzebne. Przy pomocy turystycznego palnika i garnka, który już chyba widział wszytko, powstał ciepły i pożywny posiłek (chyba zacznę bawić się w bushcraft ;p), czyli improwizowane leczo z grzybów, cebuli, kiełbasy, kukurydzy i przecieru pomidorowe z ketchupem.
Po posiłku, chciałem się przespacerować po Zakopanem. Mimo że byłem już tutaj dziesiątki razy, postanowiłem odwiedzić „słynne Krupówki”, które jednak zawsze omijałem szerokim łukiem. Byłem trochę zmoknięty, bo padało od początku wyjazdu. Żeby uniknąć niekomfortowej nocy, zawilgocenia śpiworu i reszty rzeczy, postanowiłem, że drugą noc w Zakopanem spędzę w jakimś hotelu. Szybki przegląd tego co okoliczne ośrodki mają do zaoferowania i po chwili znalazłem przyjemny nocleg w przystępnej cenie. Nawet z strzeżonym parkingiem i hotelowym psem na wyposażeniu 🙂
W drodze do hotelu mijałem co jakiś czas sklepiki z lokalnym alkoholem. Przy czwartym w końcu się zatrzymałem. Padło na miód pitny, który zachowałem na ten wieczór. Oczywiście jak to górale próbowali mnie jeszcze usilnie przekonać do zakupy dziesięciu innych butelek, ale tym razem byłem twardy. Zresztą dosyć napięty budżet był chyba tutaj twardszy ode mnie.
Jak pisałem wyżej. Wieczorem wybrałem się na Krupówki z zamiarem zjedzenia kolacji. Postanowiłem przejść się pieszo. Co mi się rzuciło bardzo w oczy to rzeki w mieście. Ich stan jest tragiczny! Czystość wody pozostawia wiele do życzenia, a ilość pływających w nich śmieci jest przerażająca.
Po ok. 30 minutach wieczornego spaceru dotarłem na Krupówki. Niestety większość restauracji i knajpek było już zamknięte. Ludzi również nie kręciło się zbyt wielu. Dzień powszedni i nie najlepsza pogoda, więc nie było się czemu dziwić. Jedynie w monopolowym dało się zauważyć wzmożony ruch.
Odszukałem jedną z niewielu czynnych jeszcze restauracji i zjadłem ostatni tego dnia posiłek. Ciepła zupa była strzałem w dziesiątkę. Po powrocie rozwiesiłem mokre rzeczy do suszenia i poszedłem spać. Po nocy na podłodze samochodu jakiekolwiek łóżko wydawało się wręcz królewskim łożem.
Wyspany, następnego dnia nieśpiesznie ruszyłem stronę słowackiej granicy. W zasadzie nie było nic szczególnego co chciałbym tam zobaczyć. Obrałem po prostu kierunek na Bratysławę. Mimo to pierwsze godziny drogi raczyły mnie ciekawymi widokami. W końcu jechałem wzdłuż Tatr Słowackich. Kręta droga obfitująca w zjazdy i podjazdy powodowała, że nie raz zatrzymywałem się na wzniesieniach podziwiać krajobrazy lub ściany skalne. Postanowiłem, że na pewno przejadę tą trasę jeszcze raz, ale na motocyklu. Myślę, że w przyszłym roku uda się zrealizować ten pomysł.
Zbliżałem się coraz bardziej do stolicy Słowacji. Nie miałem specjalnie ochoty na zwiedzanie samego miasta. Ten wyjazd miał być przede wszystkim odpoczynkiem od całego miejskiego zgiełku. Wiedziałem, że w pobliżu Bratysławy, a w zasadzie w jednej z jej dzielnic znajduje się położony na wzniesieniu zamek Hrad Devín. To on stał się moim dzisiejszym celem. Zamek to może za dużo powiedziane. Na miejscu zastaniemy jego średniowieczne ruiny, które i tak zrobiły na mnie spore wrażenie. Wstęp kosztował 5 euro.
Na zamku znajduje się aktualnie stanowisko archeologiczne. Część podziemi zamku jest udostępniona dla turystów. Znajdziemy w nich dwie stałe wystawy. Jedna przedstawia eksponaty z różnych okresów historycznych, natomiast na drugiej znajdziemy przedmioty wydobyte podczas poszukiwań w różnych częściach zamku.
Kiedy opuściłem zamek, nagle dopadł mnie głód. Wobec czego następne minuty upłynęły na poszukiwaniu otwartego sklepu w celu zakupienia czegoś do jedzenia. Po upolowaniu jedzenia, z racji na już późne popołudnie trzeba było rozpracować problem dzisiejszego noclegu. Z racji, że ciągle czekałem na przelew z pracy hostele, agroturystyka itp. odpadły już w przedbiegach. Zacząłem się więc rozglądać się za jakimś polem namiotowym. Trzymając się mniej więcej trasy, szukałem kempingu przy drogach prowadzących w stronę granicy z Austrią. Podążając wspomnianą trasą trafiłem do ośrodka, którego nazwy aktualnie nawet nie pamiętam. Wjazd miał opuszczone szlabany, ale postanowiłem się nie poddawać. Zostawiłem auto przed wejściem i poszedłem rozeznać się w terenie. Przechodząc przez teren ośrodka, usłyszałem jak z jednego z domków dobiega muzyka. Zapukałem. Po chwili wyłonił się pan w średnim wieku, który jak to Słowak, całkiem nieźle rozumiał po Polsku. W moim imieniu porozumiał się z właścicielem ośrodka, które bez przeszkód, za symboliczne parę euro pozwolił mi zostać na noc i nawet wjechać samochodem na teren ośrodka.
Kiedy miejsce do spania było zapewnione, udałem się szybko na zakupy do najbliższego marketu. Karkówka, kiełbasa, szaszłyki, piwko i jednorazowy grill, po całym dniu zupek chińskich, bułce kupionej w jakimś sklepiku i kanapek z paprykarzem, trzeba było sobie trochę dogodzić 🙂
Ze względu na opady deszczu jakie były prognozowane tej nocy, zrezygnowałem z rozstawiania namiotu i zdecydowałem się na kolejną z rzędu noc w aucie. Powiem szczerze, że liczyłem na namiot. Problem mojego samochodu był taki, że przy moim wzroście muszę spać na skos aby móc się wyciągnąć i nie podwijać całą noc nóg. Przez co moje bagaże nie mogą leżeć po jednej stronie. Tylko były porozkładane wszędzie co sprawiało wrażenie sporego bałaganu.
Oczywiście następnego dnia obudził mnie padający deszcz. Na szczęście jak się później okazało był ostatni deszcz podczas tego wyjazdu. Obudzony nierównomiernym stukaniem kropel o karoserię zebrałem się czym prędzej i ruszyłem w stronę stolicy Austrii, czyli Wiednia. Tego dnia przyszła wypłata więc postanowiłem nocować w jakimś hotelu. Porządny prysznic i wygodne łóżko zawsze na „propsie”! 🙂
Drogę do Austrii przebyłem tzw. tempem patrolowym. Bez pośpiechu, zatrzymując się za potrzebą, lub po prostu chwilę odpocząć od jazdy. Zaraz po przekroczeniu granicy, kupiłem austriacką winietę i zarezerwowałem nocleg. Do Wiednia dojechałem późnym popołudniem i od razu zostałem zatrzymany przez lokalną policję, jeszcze na obrzeżach miasta. Po dwóch stronach drogi stało po kilka radiowozów, a liczba policjantów przywodziła na myśl piłkarskie derby. Sprawdzili dokumenty i prawo jazdy. Ostatni etap kontroli to otworzenia bagażnika. Kiedy dwoje funkcjonariuszy zobaczyło mój nieład na pace czyli rozłożony śpiwór, powyciągane ubrania, jedzenie w każdym kącie, krzesełka przytroczone drutem pod „sufitem”, porozwieszane koszulki, które dosychały po deszczu itp, szczerze się roześmiali, machnęli na to ręką, powitali mnie w Austrii i życzyli miłej podróży oraz udanego wypoczynku.
Jakiś czas później dotarłem do hotelu, na który zaaranżowano starą kamienice. Był urządzony w jakimś „marokańsko-hinduskim” stylu. Z racji późnej już godziny i zmęczenia, Wziąłem gorącą kąpiel i poszedłem spać. Wiedeń pozwiedzam następnego dnia.
Następnego dnia ok godz. 10 wymeldowałem się z hostelu, wrzuciłem torby do auta i ruszyłem w stronę centrum. Pierwsza myśl to żeby przespacerować się pieszo, ale do przejścia była ok. 7km więc mój mózg szybko spacyfikował ten pomysł i po chwili byłem na najbliższej stacji metra, wstępując jednak wcześniej na śniadanie do napotkanej po drodze kawiarenki. Po krótkiej rozmowie z przypadkową kobietą, czekającą na pociąg, na temat tego, którą linią się najszybciej dostać do centrum, wsiadłem w swój. 15 min. później byłem na Stephansplatz. Oczywiście pierwsze co się rzuca to słynna Katedra św. Szczepana i masa turystów chyba każdej możliwej narodowości. W dodatku cały plac jest tak zabudowany z każdej strony i ciasny, że ciężko wykonać przyzwoite zdjęcie obejmujące katedrę w całości. Przynajmniej telefonem.
Oczywiście Wiedeń to nie tylko Parlament czy Katedra. Miasto potrafi zachwycić architekturą i różnorodnością. Patrząc na to wszystko pomyślicie sobie: „Tak właśnie wyobrażałem sobie Wiedeń”. Zresztą zobaczcie sami.
Było gdzieś ok godziny 15:00. Postanowiłem powoli wyruszać w dalszą drogę. Czekała mnie dzisiaj podróż do stolicy Czech, przebiegająca przez Austriackie Alpy. Powoli mój wolny, od pracy i zmartwień, czas się kończył więc przejechanie całych austriackich Alp, aż do Szwajcarii nie wchodziło grę. Mimo to chciałem przejechać chociaż kawałek aby jeszcze tego samego dnia ok. północy przekroczyć czeską granicę. Obrałem kierunek na małą miejscowość Gußwerk, z której to odbiję na północ w stronę naszych południowych sąsiadów.
Oczywiście nie trzeba mówić, że od widoków wzdłuż trasy nie sposób było oderwać wzrok. Przez większość czasu miałem ochotę zatrzymać samochód i udać się w pieszą wędrówkę. Góry mnie wzywały, ale niestety nie tym razem. Wracając do samej trasy. Ta jest wręcz oblegana przez motocyklistów. Nawet infrastruktura wzdłuż drogi była specjalnie przygotowana pod nich. Przejazd przez austriackie Alpy, to popularny kierunek wśród miłośników dwóch kółek. Miałem też jedną niebezpieczną sytuację z motocyklistą. Wyjechałem zza zakrętu, a z naprzeciwka jechał jednoślad. Jednak ten nie spodziewał się chyba, że tutaj też może jechać samochód, a już ścinał zakręt wjeżdżając na mój pas ruchu (wydaje mi się czuł się zbyt pewnie). W ostatniej chwili wyprostował maszynę i mijając mnie starał się nie przewrócić. Zniosło go z powrotem na mój pas i wyhamował na poboczu. Gdyby zniosło go w drugą stronę, co tu dużo mówić, spadł by ze zbocza… Jak się upewniłem, że nic mu nie jest pojechałem spokojnie dalej.
Wiecie co przyciągnęło moją uwagę w Austrii? Kiedy jechałem przez Alpy mijałem mnóstwo wiosek. Wszędzie porządek, trawa równo przystrzyżona, a w każdej wiosce, nawet jak były w niej tylko 3 domy na krzyż, można było tam znaleźć restauracje (albo przynajmniej jakąś knajpkę), lekarza czy jakiś warsztat. W Gußwerk postanowiłem coś zjeść. Bez problemu znalazłem jakiś lokal. Wszedłem do środka, a tam poza trzema Austriakami w podeszłym wieku, którzy popijali piwko i oglądali mecz, nie było nikogo. Podszedł do mnie jedyny pracownik jaki tam akurat był. Zapytałem czy ma menu po angielsku i niestety otrzymałem odpowiedź przeczącą. On sam też nie posługiwał się tym językiem. Bąknąłem pod nosem: „Ja pierdziele, no ale jakoś trzeba się dogadać”. Wtedy kelner zapytał wprost czy możemy mówić po polsku, bo on jest Czechem, pochodzi z Pragi i rozumie mój język. To jedna z tych sytuacji, które lubię w podróżach. Świat jest mały.
Poprosiłem aby zaserwował mi coś regionalnego do zjedzenia. Zdając się całkowicie na kucharza, usiadłem przy stoliku i cierpliwie czekałem. Otrzymałem pieczonego królika z pure ziemniaczanym z kawałeczkami boczku. Jak kiedyś by się ktoś z was, drodzy czytelnicy tam wybierał, polecam!
Po posiłku pozwoliłem sobie jeszcze na krótki spacer obejrzeć miejscowość. Następnie zapakowałem tyłek do samochodu i ruszyłem w stronę Czech. Jeszcze tego samego dnia chciałem przekroczyć granicę. Udało się to dosłownie parę minut przed północą. Postanowiłem wynająć jakiś hostel. Nawet się to udało, ale mimo że obiekt, na stronie internetowej oferował recepcję czynną całą dobę itp, ostatecznie odbiłem się od drzwi. No cóż, kolejna noc ogarnięta w samochodzie. Zatrzymałem się na małym parkingu w Lišov. Przerzuciłem część rzeczy na przód a z tyłu oczywiście zrobiłem sobie spanie. Popełniłem jednak tego dnia jeden błąd taktyczny. Nie uchyliłem okien w aucie, przez co po obudzeniu się, z szyb dosłownie spływała woda.
Kiedy dojechałem do stolicy naszych południowych sąsiadów, stwierdziłem, że nie mam specjalnej ochoty zwiedzać Pragi, zresztą już w niej kiedyś byłem. Po za tym z mojego rodzinnego domu, da się dojechać tu dojechać w 2-3 h. Przemknąłem więc przed miasto, ale z sentymentu, w pobliżu polskiej granicy, zatrzymałem się w Harrachovie. Dlaczego z sentymentu? Kto z nas nie pamięta Adama Małysza, który „latał” między innymi właśnie na mamucie w Harrachovie. Ale to niewielkie miasteczko to nie tylko narty. Znajduje się tutaj sporo szlaków pieszych i rowerowych, piwne Spa, muzeum górnictwa czy wodospad Mumlavy.
Po krótkim, acz przyjemnym spacerku w Harrachovie, wstąpiłem jeszcze do sklepu. Już się tak utarło, że chyba każdy Polak z Czech przywozi piwo i czekoladę studencką 🙂 Po tych małych zakupach ruszyłem w stronę Polski i po paru minutach, przekroczyłem granicę ojczystego kraju. Na koniec całej podróży zatrzymałem się na noc w mojej rodzinnej miejscowości. Uraczyłem się wieczorem ogniskiem i piwkiem.
Następnego dnia przyszedł czas powrotu. Majówka dobiegała powoli do końca. Po obiadku u mamy wróciłem do Kołobrzegu. Muszę dodać, że złapałem bakcyla na wyprawy samochodem! Ta była moją pierwszą tak długą, ale z pewnością nie ostatnią. Już zauważyłem ile rzeczy zabrałem ze sobą, które uważałem za przydatne a nawet ani razu ich nie dotknąłem nie mówiąc już o użyciu.
I tak to mniej więcej z tą majówką było 🙂 Chciałem po prostu spędzić czas w podróży bez, żadnego konkretnego celu… tak, przez tę parę dni byłem nomadem 🙂
Na razie to tyle. Hey!