Cześć!
Tak się historia potoczyła, że w styczniu trafiliśmy na Sri Lankę! To był mój pierwszy wyjazd poza Europę, który de facto został mi podarowany w ramach prezentu urodzinowego. Ciężko opisać jak się wtedy fantastycznie czułem i niecierpliwiłem! Na szczęście na wyjazd nie musiałem długo czekać, a spakowany byłem już dwa tygodnie przed wylotem. Trochę jeszcze w pracy pomarudzili, że nie będzie mnie dwa tygodnie, ale w takich okolicznościach nie mogli mi nie dać urlopu 🙂
W serii „Byliśmy na Sri Lance” postaram się z grubsza opisać co i jak się na Sri Lance potoczyło, gdzie byliśmy, co robiliśmy i jak się zgubiliśmy 🙂
Wylatywaliśmy z Niemiec z lotniska we Frankfurcie. Już dojazd na lotnisko, był niezłym pokazem umiejętności logistycznych mojej partnerki. Najpierw udaliśmy się samochodem na dworzec w Duisburgu, następnie pociągiem do Essen skąd FLixBus’em pojechaliśmy na Lotnisko we Frankfurcie. Dodam, że podróż rozpoczynaliśmy z Oberhausen, a ja osobiście nawet z Gdańska przez Dortmund, żeby do Oberhausen się dostać. Także jeszcze przed wejściem do samolotu odwiedziliśmy kilka niemieckich miast.
W drodze na Sri Lankę mieliśmy jeszcze międzylądowanie w Bahrajnie, gdzie po wyjściu z samolotu od razu zostaliśmy poprowadzeni do kontroli bezpieczeństwa a następnie do terminala. Wolno nam było się poruszać tylko po nim, co nas nie dziwiło. Byliśmy tu tylko tranzytem no i nie mieliśmy wiz. Czas oczekiwania na samolot wynosił 4h, więc zdążyliśmy poznać bahrańskie lotnisko wzdłuż i wszerz. Niektórzy sprzedawcy już nawet nam machali albo się do nas uśmiechali, jak kolejny raz widzieli nas wędrujących z jednego końca na drugi.
Przyznam, że troszeczkę się stresowaliśmy tym muzułmańskim krajem, ale jak się ostatecznie okazało, zupełnie niepotrzebnie. Chociaż dało się odczuć spojrzenia „miejscowych” kiedy np. widzieli moją partnerkę z papierosem („jak to, kobiecie wolno palić?”), albo podczas kontroli bezpieczeństwa kiedy kazano nam zdjąć bluzy (nie wiem co byśmy mogli w nich przemycać) co ujawniło tatuaże. Były też oczywiście plusy! Np. ceny alkoholu czy papierosów w strefie bezcłowej były takie, że grzechem byłoby nie zrobienie zapasów przed lądowaniem w Colombo – czyli stolicy Sri Lanki 🙂
Po około 24 godzinach podróży wylądowaliśmy wreszcie na tej rajskiej wyspie. Na lotnisku czekał na nas już uśmiechnięty Pan, który był odpowiedzialny za nasz transfer do hotelu. Nie był on naszym kierowcą, ale ogarniał wysiadających na lotnisku i odprowadzał lub wskazywał konkretne samochody, które już odwoziły turystów do ich kwater. Tutaj wtrącę tylko, że jeśli ktoś z was będzie się wybierał kiedyś na Sri Lankę to z pewnością znajdzie się w tym samym miejscu, ponieważ lotnisko Bandaranaike to jedyne międzynarodowe lotnisko na Sri Lance.
Po mniej więcej ok 30 min. jazdy dotarliśmy do hotelu w Negombo, który był położony przy samej plaży. Podczas meldowania się poczęstowano nas świeżym sokiem z owoców. Wiem, że soki ze świeżych owoców, zerwanych chwilę wcześniej z drzewa smakują często zupełnie inaczej i są słodsze niż te, które znamy z naszych marketów, ale ten był aż za słodki. Okazało się do tego był dosypany cukier. To podobno jest to tutaj całkiem normalne. Kilka minut później wchodzimy do pokoju i mamy chwilę wytchnienia. Tak, mamy klimatyzację 🙂 Z balkonu mieliśmy widok na basen hotelowy, palmy a w oddali majaczył Ocean Indyjski.
Kiedy już zadomowiliśmy się w hotelu i chwilę odetchnęliśmy, wybraliśmy się na spacer po okolicy, żeby się rozeznać w terenie i kupić może coś do jedzenia. Zaraz po wyjściu z hotelu zobaczyłem coś co mnie dosłownie rozłożyło na łopatki. Możecie wiedzieć lub nie, ale od kilku lat pracuje w laboratorium budowlanym. Człowiek leci wypocząć, odciąć się od pracy i problemów a tu już po chwili, dosłownie przy pierwszy budynku obok jakiego przechodzi, widzi…
…to! Sześcienne kostki. Są to próbki na badanie między innymi wytrzymałości betonu (ale nie tylko). Nie wierzyłem, że to widzę. Oczywiście od razu poleciała fotka do znajomych z pracy 🙂
Wracając do tematu, kupiliśmy w pobliskim sklepie kilka różnych przekąsek i z zapasami żywności, ruszyliśmy na krótki spacer. Byliśmy ciekawi jak wygląda okolica, ludzie, sklepiki, stoiska ze świeżymi owocami czy chociażby budynki albo małe i wąskie uliczki ginące w gąszczu zabudowań. Pierwsze wrażenie jakie odnieśliśmy podczas spaceru to wszechobecny chaos. Samochody jeden na drugim, między nimi krążą dziesiątki Tuk-Tuków, wśród których przemykają piesi, którzy sprawiają wrażenie jakby na drodze byli sami kompletnie nie przejmując się przejeżdżającą pół metra od nich ciężarówką. A to wszystko w głośnym akompaniamencie klaksonów. Kawałek dalej stoi sklepikarz z przekąskami, który już z daleka się do nas uśmiecha i macha na powitanie, mając nadzieję że podejdziemy coś kupić. Kawałek dalej, na oko 10 letni chłopiec na motorowerze wpada na przebiegającą dziewczynkę. Na szczęście skończyło się tylko na kilku obtarciach, siniakach a nawet uśmiechu jak już było wiadomo, że nic poważnego się nie stało. Ponieważ lubię małe i nierzucające się w oczy uliczki, od razu zaciągnąłem nas pomiędzy pobliskie domki. Jednak im dalej szliśmy, tym bardziej wątpiłem czy nie weszliśmy niechcący na jakiś nieciekawy rejon. Nawet jeśli tak było, to nie dało się tego odczuć ponieważ ludzie siedzący przed swoimi domami uśmiechali się zachęcająco informując, że śmiało możemy iść dalej i nic nam nie grozi. Mieliśmy jeszcze ochotę pospacerować, jednak długa podróż dawała o sobie znać, więc postanowiliśmy wrócić do hotelu i trochę odpocząć. Wyszliśmy z krętych wąskich uliczek i zahaczywszy jeszcze o plaże, podreptaliśmy w stronę hotelu. Czas na drzemkę. Jeszcze zdążymy się nachodzić. A plan na wieczór? Chyba taki jak w większości przypadków pierwszego dnia w nowym miejscu! Albo raczej pierwszej nocy! Impreza!? 🙂
Obudziliśmy się ok. 23 czasu czasu lokalnego. Doprowadziliśmy się do porządku i ruszyliśmy w miasto. Już schodząc po schodach na recepcję słyszeliśmy głośną muzykę. Czyżby Lankijczycy imprezowali na ulicach? Okazało się, że przed hotelem stał Kevin wraz ze swoim znajomym i swoim Tuk-Tukiem, który był „odpicowany” w iście klubowym stylu. Mnóstwo wizerunków z popkultury, plakaty, breloczki, wisiorki, światełka, neony i nagłośnienie jak w dyskotece – normalnie jakby chwilę wcześniej wyjechał z programu „pimp my Tuk-Tuk” . Oczywiście sam nas zagadał w wiadomym celu. Chciał zarobić. Cóż, na tę noc został naszym przewodnikiem i taksówkarzem.
Kevin zawiózł nas do pobliskiego lokalu gdzie zabawa już dawno się rozkręciła. Ochroniarz odsunął kratę niczym w więzieniu i weszliśmy na naszą pierwszą wspólną azjatycką imprezę. Od razu było widać, że to miejsce nastawione na turystów. Było ich tutaj zdecydowanie więcej niż miejscowych a my już po 5 minutach dostaliśmy propozycję kupienia prochów. Ale żeby nie było! Nie skorzystaliśmy z opcji zakupu i bawiliśmy się świetnie. Od razu do tańca zaciągnęło nas kilku lokalsów, a po chwili na parkiecie poznaliśmy Norwega, który sprawiał wrażenie, że tej nocy bawi się chyba aż za dobrze 🙂
Około godzinę i dwa piwa później postanowiliśmy jednak zmienić lokal. Ponownie jechaliśmy Tuk-Tukiem. Po ok. 30 minutach Kevin dowiózł nas do klubu. Chyba jednego z nielicznych, który był czynny w okolicy. Kevin przed wejściem zaznaczył, że jest to jeden z tych droższych lokali w mieście. Faktycznie był. Wstęp kosztował nas 1000 LKR za osobę, a najtańsze piwo w środku drugie tyle, które w dodatku najlepsze nie było. W sumie to ciężko było to nazwać piwem. W przeliczeniu na złotówki nie było aż tak tragicznie (1000 LKR to ok. 20 PLN), ale biorąc pod uwagę ceny, zarobki i poziom życia na Sri Lance, to było to sporo, co skutkowało tym, że wewnątrz klub był prawie pusty. Na podwyższeniu znajdował się podświetlany parkiet, bez ani jednego tancerza. Wszędzie były rozstawione kanapy oraz pufy a w oczy rzucał się pewien „turysta” z Indii, który dosyć ciekawie tańczył przed barem – nie wiem gdzie wtedy podróżował 🙂 Od początku podróży planowałem dużo nagrywać. Zacząłem robić to i tutaj, ale po chwili podszedł do mnie pracownik klubu, który był duży jak trzech przeciętnych mężczyzn razem wziętych i poprosił, żeby tego nie robić. Mimo to, co nie co udało mi się uchwycić.
Po wypiciu jednego z droższych piw w naszym życiu poleciliśmy naszemu kierowcy, aby podwiózł nas w jakieś miejsce gdzie dają jedzenie. Nie zawiódł. Dostaliśmy tam chyba najlepszego tuńczyka w curry jakiego w życiu jedliśmy. Ogólnie jedzenie musiało być tam dobre, bo mimo późnej pory, było tam sporo miejscowych. Kiedy zaspokoiliśmy łaknienie, postanowiliśmy wrócić do hotelu.
Z racji, że byliśmy jeszcze wyspani postanowiliśmy resztę nocy, a przynajmniej do póki sen do nas wróci, spędzić na plaży i wypić ostatniego tej nocy drinka. Oczywiście Kevin od razu chciał się wprosić, kiedy dowiedział się, że przywieźliśmy z Bahrajnu wódkę, która tutaj była bardzo droga. Zaoferował nawet, że załatwi jeszcze jakieś jedzenie. Nie tym razem. Powiedzieliśmy, że teraz chcemy być sami i może się zobaczymy następnego dnia. Mimo, że nie chciał od nas pieniędzy za dzisiaj to i tak mu wcisnęliśmy 1000 rupii. Łatwo się domyśleć, że była to z jego strony zagrywka. Pierwszy raz gratis a jutro cztery razy drożej. Mimo to wstępnie umówiliśmy się na drugi dzień na godzinę 13.
Zabraliśmy z hotelu kocyk i poszliśmy na wspomnianą plażę. Zastaliśmy na niej pozostawione przez kogoś ognisko. Oczywiście dosiedliśmy się do ognia, zebraliśmy trochę opału na zapas i tak w zasadzie doczekaliśmy wschodu słońca. Przyjemny czas. Zwłaszcza, że w ognisko możemy się wpatrywać godzinami. W między czasie przyplątał się do nas pies, który przysiadł się do nas i siedział do rana. Jak się później okaże, nie była to nasza pierwsza i ostatnia noc pod gołym niebem 🙂 Zdrzemnęliśmy się jakieś 2 godzinki. Po tym czasie obudził nas wschód słońca. Na plaży zaczęli się już pojawiać nawet pierwsi ludzie, ale głównie lokalsi. Kto na urlopie wstaje o 4 czy 5 nad ranem 🙂
Gdy już nastał ranek, wróciliśmy do pokoju hotelowego aby przespać się w komfortowych warunkach. Zwłaszcza, że na godzinę 13 byliśmy umówieni z Kevinem, aby oprowadził nas po mieście, pokazał miejsca w których warto zjeść, może prawdziwy azjatycki bazar czy jakieś sklepy. W końcu przybyliśmy tutaj praktycznie bez ubrań. Założenie było takie, że ze względu na ceny ubierzemy się tutaj i było warto.
Zarówno cenowo jak i stylowo. W Europie takich koszul czy spodni się nie kupi, a jeśli już to z pewnością będą kosztowały dużo więcej. Zresztą takie ciuchy są również niezłą pamiątką!
Już w południe obudził nas telefon z recepcji. Kevin czekał na nas zniecierpliwiony przed hotelem. Najpierw postanowiliśmy coś zjeść, ale nie interesowały nas popularne i znane restauracje. Wobec tego zaprowadził nas w boczną uliczkę, do małej knajpki gdzie jadają miejscowi. Próżno było szukać tutaj pięknie nakrytych stołów, kelnerów skaczących w koło nas i pogrywającej w tle relaksującej muzyki. Muszę wspomnieć tutaj, że na Sri Lance je się głównie rękoma. Oczywiście turystyczne lokale posiadają sztućce, ale ta w której byliśmy, ich nie miała na stanie. Więc nawet jakbyśmy o nie poprosili to byśmy ich nie dostali. Nie z powodu nie uprzejmości obsługi, ale dlatego że ich po prostu nie mają 🙂 Także folia rozłożona na talerzu nie jest też tutaj niczym dziwnym. Po posiłku folię się ściąga i nie trzeba zmywać. Jak to mówią: geniusz tkwi w prostocie! Uraczono nas klasycznym i typowym dlatego kraju posiłkiem. Ryż, troszkę kurczaka a wszystko skąpane w warzywnym curry. Bardziej po lankijsku się nie da 🙂
Następnie wybraliśmy się na zakupy. Miałem ze sobą zaledwie dwie koszulki, a kto będzie prał na urlopie? Bardzo chciałem najpierw pojechać na najzwyklejsze targowisko. Powiem wam, że azjatyckie bazary mimo, że sprawiają wrażenie klimatycznych i takich jak je sobie wyobrażamy, to ten tutaj okazał się mordęgą. Na każdym kroku ktoś nas zaczepiał, proponując towar wątpliwej jakości i pochodzenia za pieniądze z kosmosu. Można się próbować targować, ale zbić cenę do satysfakcjonującego nas poziomu jest nie lada wyzwaniem. A jeżeli zaproponujemy za niską cenę, usłyszmy tylko rzeczy w stylu: „Sorry, no business for me” i napotkamy wzrok jakbyśmy właśnie zwyzywali naszego rozmówcę wraz z jego rodziną do czwartego pokolenia wstecz. Na szczęście w normalnych sklepach, jakie znamy na co dzień, udało się co nie co kupić. Tam ceny są podane na artykułach i nikt się nie będzie się próbował z nami targować. Mając już ubranie na zmianę na kilka dni oraz napełnione brzuchy postanowiliśmy powłóczyć się jeszcze po mieście. Oczywiście mając w tym cel! Chcieliśmy się napić soku ze świeżych owoców. Wyciskanych i miksowanych na miejscu. Taki napój jest na prawdę fantastyczny w smaku, orzeźwia i może z powodzeniem zastąpić posiłek.
Po powrocie, resztę dnia postanowiliśmy spędzić leżąc i się nie ruszając. Może nawet się zdrzemnąć. Chyba jeszcze doskwierała nam zmiana czasu. Kolejnego dnia nadszedł czas aby zapuścić się w głąb wyspy, więc trzeba było być wypoczętym. Mieliśmy w planie znaleźć się w kilku jej rejonach a czas nie był naszym sprzymierzeńcem 🙂
Tak oto śmignęły nam pierwsze dwa dni na Sri Lance.
Na razie to tyle. Hey!