Cześć!
Po zadomowieniu się w Negombo, przyszedł czas na zwiedzanie tej malowniczej wyspy jaką bez wątpienia jest Sri Lanka. Jak się później okazało, trochę nam to zwiedzanie tego dnia nie wyszło. Mógłbym nawet zaryzykować stwierdzenie, że nie z naszej winy. Tak czy siak musieliśmy zrobić drugie podejście 🙂 ale po kolei…
Tego dnia ostatni raz skorzystaliśmy z usług Kevina, który podrzucił nas na dworzec. Ogólnie to go unikajcie! Jeśli czytaliście poprzedni wpis o Sri Lance to na pewno go rozpoznacie. Zwłaszcza jego Tuk-Tuka. Straszny krętacz! Kiedy byliśmy już troszkę zorientowani w sytuacji i tutejszych realiach, doszliśmy do wniosku, że miał dosyć mocno zawyżone ceny za transport. Były oczywiście do przełknięcia, ale okazały się dużo wyższe od tych, które oferowali inni. Oczywiście był bardzo miły, uśmiechnięty, chętnie rozmawiał i co chcieliśmy to załatwiał, ale nie robił tego bo takim był człowiekiem, tylko miał w tym wiadomy cel. Zostawmy jednak Kevina w spokoju. Pożegnaliśmy się na wspomnianym już dworcu i więcej się nie widzieliśmy.
Dlaczego w ogóle znaleźliśmy się na dworcu? Otóż tego dnia chcieliśmy przejechać pociągiem z Kandy do Ella. Jest to trasa, która uchodzi za jedną z najpiękniejszych tras na świecie jakie można pokonać pociągiem. Oczywiście jest to jedna z najbardziej znanych atrakcji turystycznych na Sri Lance.
Po przybyciu na dworzec w Veyangoda, najpierw musieliśmy zatroszczyć się o prowiant na drogę. Mimo, że odległość miedzy tymi miastami wynosi mniej więcej 160 km, to podróż może trwać nawet 10 godzin. Wynika to z pociągów, których średnia prędkość przelotowa to 30-40 km/h (rzadko jadą szybciej, a jak już to minimalnie szybciej) oraz mnóstwa przystanków pośrednich.
Zauważyliśmy, że bardzo popularne są tutaj panierowane przekąski z farszem. Przeważnie pikantne z charakterystycznym posmakiem. Jedzone są zazwyczaj na śniadanie, ale można je dostać o każdej porze dnia. Kupiliśmy po dwie sztuki z każdego dostępnego akurat rodzaju. Niektóre wyglądem przypominają dobrze wszystkim znane krokiety, inne kotlecika mielonego a jeszcze inne mają kształt różnych figur geometrycznych. Mi najbardziej smakowały trójkątne 🙂 Po uzupełnieniu zapasów poszliśmy kupić bilety. Nie wiedzieliśmy nawet, o której godzinie ani z którego peronu odjeżdża nasz pociąg. Na szczęście spotkaliśmy pracownika kolei, który udzielił nam informacji na ten temat. Teraz pozostało tylko czekać. Jednak nie do końca było wiadomo jak długo. Niby rozkład jazdy był, ale transport publiczny na Sri Lance i to nie tylko ten kolejowy, jeździ raczej jak chce. Ulokowaliśmy się na ławce pod wiatą, aby mieć trochę cienia i obserwowaliśmy ludzi kręcących się po peronie oraz przejeżdżające pociągi. Nawet przykolegował się do nas pewien ptak, który poczęstował się okruszkami.
Po upłynięciu ok. 40 min stało się! Nadjechał nasz pociąg. Dopytaliśmy jeszcze konduktora czy na pewno jedzie do Ella. Ten potwierdził, więc bez wahania wsiedliśmy. Oczywiście jak to w Azji. Wagony były całe zapełnione ludźmi. Może nie do granic możliwości i nie wyglądały jak te, które każdy kojarzy z Indii, ale ruszyć było się ciężko a o miejscu siedzącym nie warto było nawet myśleć. Jakoś się tam wcisnęliśmy i stanęliśmy w drzwiach. Pociąg ruszył… a my prawie straciliśmy zęby. Pociągi ruszają tutaj bez ostrzeżenia i z na prawdę mocnym szarpnięciem. Albo maszyniści nie mają wyczucia 😉 W środku wagonów od razu rzuciła mi się w oczy „klimatyzacja”. Czyli zwykłe wiatraki przykręcone do sufitu 🙂
Już na początku podróży naszym ulubionym zajęciem stało się siedzenie na przemiennie ze staniem w drzwiach w czasie jazdy, które cały czas były otwarte. W Europie? Nie pomyślenia! Tutaj? Normalka. Oczywiście oddając się przy tym podziwianiu tego co akurat znajdowało się na zewnątrz.
Kolejną rzeczą, która rzuciła mi się w oczy, była „gastronomia”. Co stacje wsiadał człowiek, przeważnie z czymś innym niż jego poprzednik i szedł przez pociąg sprzedając przekąski oraz owoce wspomagając się głośnym nawoływaniem, które miało zachęcić do zakupu. Prawie jak sprzedawcy kukurydzy nad polskim morzem 🙂 U mnie wygrał starszy Pan, który pojawił się w pociągu z naręczem kokosów, rurkami do picia w tylnej kieszeni spodni i ponad pół metrową maczetą dyndającą wesoło przy jego pasku, która służyła do wykonania na tyle dużego otworu w skorupie orzecha, aby włożyć do środka rurkę i móc bez przeszkód delektować się jego zawartością.
Zapatrzeni w to co było za oknem, a w zasadzie za drzwiami, jechaliśmy sobie w spokoju. Jednak po pewnym czasie coś zaczęło mi się powoli nie zgadzać. Krajobraz powinien robić się coraz bardziej górzysty, a było zupełnie odwrotnie. Co prawda nie tak dawno, na jednej ze stacji, widziałem drogowskaz do Kandy i nasz pociąg jechał zgodnie z kierunkiem jaki wskazywał natomiast GPS pokazywał, że jedziemy coraz bardziej na północ, zamiast do centrum wyspy. Moja partnerka długo twierdziła, że jedziemy dobrze, ale z czasem sama zaczęła w to wątpić.
Jak już się możecie domyśleć… nasze wątpliwości i obserwacje potwierdziły się! Jedziemy nie tam gdzie chcieliśmy, a i sam pociąg dosyć szybko zaczął pustoszeć. Najlepsze w tym wszystkim jest to, że jeszcze parę minut wcześniej zagaił nas pracownik pociągu pytając dokąd jedziemy. Kiedy usłyszał naszą odpowiedź, odpowiedział tylko: Aaa, OK! Dziwne, że nie dał nam znać, że to jednak nie ten pociąg, albo założył z góry, że wiemy może o jakimś innym pociągu, na który trzeba się niedługo przesiąść. Jeśli takowy był, to o nim nie wiedzieliśmy 🙂
Trudno. Stało się! Wiedzieliśmy już, że stracimy dzień i trzeba było sobie jakoś z tym fantem poradzić. Postanowiliśmy jechać do końca trasy licząc, że będzie to jakieś większe miasto i z stamtąd poszukamy jakiegoś powrotu do punktu wyjścia. W taki o to sposób trafiliśmy do Jaffny! Miasta leżącego na samej północy wyspy, prawie 400 kilometrów od naszego hotelu, którego podobno nawet mieszkańcy Sri Lanki nie odwiedzają, jeśli na prawdę nie muszą. Jak później odpowiadaliśmy miejscowym w Negombo, że byliśmy w Jaffnie w odpowiedzi usłyszeliśmy jedynie: „Chyba oszaleliście! Przecież nikt nie chce tam jechać”.
Otóż półwysep, na którym się owo miasto znajduje, pamięta bitwy z czasów wojny między siłami rządowymi Sri Lanki a bojownikami Tygrysów Wyzwolenia Tamilskiego Ilamu. Nie było to w cale tak dawno bo starcia odbyły się w sierpniu i październiku 2006 roku. Do dnia dzisiejszego podobno nie warto wchodzić w boczne uliczki po zmroku a my dotarliśmy tam grubo po zachodzie słońca 😉 No i mówiąc szczerze, dało się odczuć, że jest się tutaj obserwowanym a w człowieku pojawiła się spora doza czujności.
Zaczęliśmy iść główną ulicą szukając jakiegoś miejsca, żeby usiąść, coś zjeść i poszukać transportu z powrotem. Zdziwiło nas, że po chwili trafiliśmy na otwarty lokal Pizza Hut. Weszliśmy do środka, zamówiliśmy pizze i korzystając z darmowego Wi-Fi szukaliśmy jakiejś opcji powrotu. Nic sensownego nie udało nam się znaleźć, więc podjąłem męską decyzję. Po jedzeniu pójdziemy w okolice dworca, na którym wysiedliśmy i rozejrzymy się czy są akurat jakieś busy lub pociągi, które szykują się właśnie do odjazdu, licząc oczywiście na łut szczęścia, że któryś będzie jechał w kierunku stolicy i nas po prostu zabierze.
Zauważyliśmy autokar rejsowy z prawdziwego zdarzenia (coś na wzór FlixBusa) i kierowcę, który przyjmował pasażerów. Nie było czasu się czaić, bo mogła to być nasza jedyna szansa tego wieczoru na powrót. Zaczepiliśmy zatem człowieka i spytaliśmy czy jedzie może w interesującym nas kierunku i jeśli tak, to czy znajdzie się jakiś wolny fotel dla dwóch zagubionych duszyczek 🙂 Dowiedzieliśmy się, że docelowo nie jedzie do Negombo ani w tamte okolice, ale nam pomoże. Zgodził się nas zabrać i podwieźć do miejsca, gdzie jego trasa krzyżowała się z trasą innego autokaru, który prowadzi jego znajomy z pracy, a ten zabierze nas dokładnie tam gdzie chcemy jechać. Nawet nie chcieli od nas pieniędzy za przejazd, ale i tak im coś wcisnęliśmy za podwózkę 🙂 Oczywiście bilet za przejazd drugim autokarem już kupić musieliśmy. Nawet nie próbowaliśmy się targować. W końcu ratowali nam tej nocy tyłki. Z resztą cena biletu i tak była śmiesznie niska (ok. 14 – 15 zł za nas oboje).
Pierwsze minuty jazdy autokarem na Sri Lance były dosyć stresujące. Pojazd z niego duży, ciężki i szerszy niż wyznaczony pas ruchu. Teraz dodajcie do tego styl jazdy i zachowanie na drodze jakie prezentują lankijscy kierowcy. Stres jednak szybko minął i górę zaczęło brać zmęczenie. Może nie tyle zmęczenie, co pomysł aby się trochę przespać. Jak mówiłem, dzień i tak był stracony a co innego można robić w nocnym autokarze? Zwłaszcza jak nie masz ze sobą np. książki, to ciężko zabić czas.
Po chyba niecałej godzinie jazdy dojechaliśmy do miejsca naszej przesiadki. Kierowca o nas nie zapomniał i pomógł się przenieść do właściwego autobusu. Zanim odjechaliśmy była jeszcze chwila czasu, żeby ewentualnie coś zjeść, zrobić jakieś małe zakupy w markecie, który się tam znajdował czy rozprostować kości przed resztą drogi.
Po przespaniu podróży w autokarze wysiedliśmy w Negombo. I to jeszcze pod restauracją, o której pisałem w części pierwszej. Dokładnie tam gdzie podają najlepszego tuńczyka na świecie! Przez chwilę kusiło, ale tym razem odpuściliśmy. Wrócimy tu jeszcze w innym dniu.
Zmęczeni, ale też zadowoleni, że udało się w miarę sprawnie wrócić, poszliśmy do hotelu przespać resztę nocy, aby jutro podjąć drugą próbę przejechania tej słynnej trasy z Kandy do Ella. Tutaj mały spoiler: drugie podejście zakończyło się sukcesem o czym przeczytacie w części trzeciej.
Na razie to tyle. Hey!