Nasz pierwszy Eurotrip #13 – O tym jak (nie)zwiedziliśmy Hiszpanię.

Nasz pierwszy Eurotrip #13 – O tym jak (nie)zwiedziliśmy Hiszpanię.

Cześć!

Dotarliśmy do momentu, w którym ruszamy odkrywać Hiszpanię. Jak już wcześniej pisałem skierowaliśmy się w stronę południowego wybrzeża, skąd dalej mieliśmy zamiar jechać w kierunku Walencji. Zbliżając się już do linii brzegowej, pokonując urokliwe górskie serpentyny, z pod maski samochodu zaczął docierać do naszych uszu bardzo niepokojący dźwięk ulatującego powietrza, sugerujący nieszczelność jakiegoś układu. Dojechaliśmy właśnie do granic administracyjnych miasta, które zwie się Peniscola. Przyznajcie sami, wywołuje uśmiech na twarzy.

Pośmialiśmy się z miasta więc miasto postanowiło się pośmiać z nas i parę kilometrów dalej syk powietrza stał się już aż nadto głośny i wyraźny, a auto na biegach 3, 4 i 5 kompletnie nie miało mocy. Na równej drodze jeszcze jakoś się toczył i nawet rozpędzał, ale delikatne wzniesienie okazywało się już ponad jego siły. Wygląda na to, że właśnie utknęliśmy. Nieźle się zaczęły nasze ostanie dwa tygodnie urlopu, nie ma co. Przynajmniej widoki mieliśmy ładne 🙂

Nie pozostało nam nic innego jak poszukać w okolicy jakiegoś warsztatu, który przynajmniej będzie sprawiał dobre wrażenie i nie będzie chciał zedrzeć z nas skóry. Wiadomo z resztą jaki jest stereotyp o Hiszpanach. Na wszystko mają czas, jutro, późnej, maniana, na ślinę i taśmę. Działa? Trzyma się? To po co drążyć.

Pierwszy mechanik jakiego odwiedziliśmy oczywiście nie miał czasu. Twierdził, że ze względu na nawał pracy możemy się umówić najwcześniej na za dwa tygodnie, a teraz nawet nie spojrzy bo zaraz zaczyna sjestę, a popołudniu to w sumie nie będzie już nawet wracał do warsztatu. Z kolejnymi nie było lepiej. Zaczęliśmy więc przetrząsać okolicę za pomocą Map Google i wypatrzyliśmy w pobliżu bardzo dobrze oceniany serwis, z czego lwia część komentarzy pochodziła od obcokrajowców, którym auto również odmówiło posłuszeństwa. Postanowiliśmy spróbować. Innego wyjścia i tak nie mieliśmy.

Okazało się, że warsztat jest bardzo znany w okolicy i prowadzony przez prawdziwych pasjonatów czterech kółek. Dodatkowo z chłopakami można było porozumieć się po niemiecku, angielsku a nawet francusku – nie znali języków perfekcyjnie, ale wystarczająco, żeby bez najmniejszego problemu się dogadać i pożartować. Usterkę zlokalizowali w 30 sekund i powiedzieli, że są wstanie to naprawić w niecałą godzinę.

Niestety nasza radość nie potrwała za długo, ponieważ okazało się, że na serwis będziemy musieli poczekać 5 dni. Nie wynikało to z ich złośliwości, ale z wesela, na które zostali zaproszeni… do Berlina i właśnie dzisiaj wieczorem wylatują do Niemiec, a następnego dnia, czyli w piątek, warsztat będzie nieczynny. Wobec tego zamówili potrzebną dla nas część i zaprosili ponownie na poniedziałkowe popołudnie.

Przyczyną całego zamieszania okazał się łącznik EGR, w którym wypaliła się dziura, co było oczywiście powodem braku ciśnienia w układzie i utraty mocy przez auto. Kiedy wszystko już ustaliśmy i byliśmy spokojni o nasz pojazd, przyszedł czas na znalezienie jakiegoś przyjemnego miejsca w okolicy, w którym będziemy mogli w spokoju przeczekać najbliższe dni. Auto zostało do poniedziałku z nami, ale dłuższa trasa z wiadomych powodów nie wchodziła w grę. Rozpoczęliśmy więc poszukiwania w mieście.

Najoczywistszym rozwiązaniem wydała nam się plaża. Udaliśmy się na obrzeża miasta i wspomagając się mapą zatrzymaliśmy się na darmowym parkingu w bezpośrednim sąsiedztwie niewielkiej plaży zwanej Playa de la Serratella. Miejsce wydawało się bardzo spokojne i niezbyt popularne. Ok. godziny 14:00 byliśmy jedynymi ludźmi w zasięgu wzroku. Rozłożyliśmy więc na piasku ręczniki i poszliśmy zażyć naszej pierwszej kąpieli w Morzu Balearskim.

Woda była ciepła niczym niedzielny rosół, dla psa znalazło się trochę cienia między kamieniami a i auto nie stało w pełnym słońcu. Postanowiliśmy zatem spędzić tutaj dzisiejszą noc. Wieczorem okazało się, że miejsce to – mimo sporej odległości od miasta, jest jednak całkiem znane, tyle że wśród wędkarzy. Gdy się ściemniło, zjawiło się ich tutaj całkiem sporo. Nie było to jednak dla nas jakimś dużym problemem, ale po kilku godzinach zauważyliśmy znacznie poważniejszą wadę tego miejsca. Mianowicie brak w pobliżu jakiegokolwiek sklepu i jakiegoś dyskretnego miejsca, do którego można by się udać za potrzebą. O restauracji czy knajpce nie wspominając. Uznaliśmy więc zgodnie, że jutro przeniesiemy się gdzieś bliżej miasta.

O poranku wróciliśmy do Benicarlo. Niewielkiego miasteczka sąsiadującego z Peniscolą. Zaparkowaliśmy przy głównej drodze i poszliśmy na zwiady. Okazało się, że lepiej nie mogliśmy trafić. Od głównej drogi, co kilkanaście metrów odchodziły prostopadłe szerokie szutrowe drogi, którymi dało się wjechać w samo morze. Co ciekawe, wzdłuż nich lub na ich końcu można było legalnie zaparkować samochód nie obawiając się mandatu. Co prawda kampery i busy mogły zostać w jednym miejscu maksymalnie 24 godziny, czego tutejsza policja bardzo skrupulatnie pilnowała, ale co to za problem przestawić się kolejnego poranka na następną albo poprzednią drogę? 🙂

W dodatku plaża, przy której się zatrzymaliśmy, okazała się przyjazna dla psów co ze względu na naszą czworonożną towarzyszkę, bardzo nam odpowiadało.

Kiedy obeszliśmy już wszystko w okolicy stwierdziliśmy, że nie znajdziemy lepszego miejsca, w którym moglibyśmy się zatrzymać. Nasz samochód był zaparkowany dosłownie 40 metrów od wody. Idąc w lewo (patrząc na morze) wzdłuż brzegu, jakieś 3 minuty od nas, znajdowały się darmowe prysznice, w przeciwnym kierunku bardzo czyste toalety, a za nami sporych rozmiarów supermarket obok, którego namierzyliśmy bardzo przyjemną restaurację.

Oddając się plażowaniu, spacerowaniu po okolicy i objadaniu się hiszpańskimi przysmakami nawet nie zauważyliśmy kiedy zleciały kolejne cztery dni. Z jednej strony dobrze, bo po kolejnej wizycie w warsztacie odzyskaliśmy pełną mobilność, z drugiej zaś strony, byliśmy zmuszeni odpuścić zwiedzanie Hiszpanii na większą skalę. Musieliśmy już wracać do Caspe na przyjęcie urodzinowe. Poza tym nasz urlop powoli już się kończył a w planie były do odwiedzenia jeszcze dwa państwa.

Na koniec pozdrawiamy ekipę z Auto Eduardo y Ramon, którzy uratowali nam tyłki oraz was drodzy czytelnicy. A do Hiszpanii z pewnością jeszcze wrócimy! Mamy dużo do nadrobienia!

Tymczasem zbieramy się w dalszą drogę. Następny przystanek Andora! Do zobaczenia na trasie.

Cześć!

Dodaj komentarz