Byliśmy na Sri Lance! cz. 4/4 – „Plaże południa i noc na dziko”

Byliśmy na Sri Lance! cz. 4/4 – „Plaże południa i noc na dziko”

Cześć!

Jakieś 4 godziny po opuszczeniu Ella dotarliśmy do Mirissy. Kolejnego, dosyć popularnego wśród turystów, miasta na Sri Lance, w którym tętni nocne życie. Po drodze musieliśmy jeszcze odbyć półgodzinny postój bo taksówkarz postanowił zatrzymać się na obiad w restauracji. Niby nas zapytał czy nam to nie przeszkadza, chociaż bardziej to brzmiało jako suchy komunikat, że on idzie coś zjeść. Nawet nie czekał na odpowiedź. Poza tym, zanim nasze głowy przetworzyły jego słowa, ten już był wewnątrz restauracji i składał zamówienie. Kiedy kierowca się nasycił, ruszyliśmy dalej.

Po drodze mieliśmy okazję podziwiać małpy okradające turystów spacerujących wzdłuż drogi, a także całkiem sporego węża który przechodził sobie przez jezdnię. Nasz kierowca widząc go zatrzymał się i pozwolił w spokoju przejść na drugą stronę (szacunek dla niego). Dowiedzieliśmy się, że był to prawdopodobnie Niemrawiec Cejloński lub Indyjski. Charakterystyczny przedstawiciel Lankijskiej flory. Jeśli kiedyś dane wam będzie go spotkać, nie szukajcie zaczepki. Niemrawce są silnie jadowite, a ukąszona osoba bez pomocy medycznej ma niewielkie szanse na przeżycie. Zwłaszcza Niemrawiec Indyjski, który znajduje się nawet w pierwszej 20 rankingu najbardziej jadowitych węży świata. Ukąszona osoba umiera w ciągu dwóch godzin. Dobrze, że my byliśmy w aucie, bo panicznie boję się węży. Nawet martwy padalec (tak wiem, że to jaszczurka) wywołuje u mnie dreszcze.

Kiedy postawiliśmy pierwsze kroki w Mirrisie od razy zauważyliśmy, że jest tutaj więcej przyjezdnych niż Lankijczyków. Przynajmniej na głównej ulicy. Naszym planem na dzisiaj był „plażing” oraz dziki nocleg pod chmurką. No i najważniejsze, czyli wypicie kokosa przez rurkę przy zachodzie słońca! Kokosa znaleźliśmy w sumie od razu. Tak na prawdę to sprzedawali je co kawałek. Czym prędzej zakupiliśmy dwie sztuki i już chwilę później siedzieliśmy na kocu na plaży, z której na koc w mgnieniu oka wskoczyło pełno malutkich żyjątek. Do dzisiaj nie wiemy co to było i nie chcemy wiedzieć. Pojawiły się również większe żyjątka w postaci bezpańskich psów, którym Karolina nie mogła odmówić kilku kulek karmy i pogłaskania. Jeden nawet zakolegował się z nami trochę za bardzo i na ten moment postanowił nam towarzyszyć.

Kiedy już nasiedzieliśmy się na plaży, (która nie okazała się jakaś szczególna, głównie przez sporą ilość śmieci i bliskość głównej drogi w mieście), wypiliśmy kokosa i napatrzyliśmy się na zachód słońca oraz bawiące się z rodzicami dzieci, przyszedł czas na wykonanie dzisiejszej misji specjalnej. Musieliśmy znaleźć miejscówkę na dziki nocleg. Oczywiście takich wygód jak namiot czy choćby tarp nie mieliśmy 🙂

Zaczęliśmy nieśpiesznie iść wzdłuż plaży, zatrzymując się oczywiście przy straganach, wstępując na burgera czy nagle skręcając aby zbadać jakąś boczną uliczkę, która z daleka wydała się interesująca. Bardzo zaskoczyła mnie kreatywność sklepikarzy w Mirissie, jak z resztą na całej Sri Lance. Przykład pierwszy z brzegu: co byście zrobili ze starą rafką z koła od roweru? Pewnie wszyscy albo zdecydowana większość by ją wyrzuciła, ewentualnie ktoś by ją sprzedał na aluminium. Jednak nie tutaj! Okazuje się, że jest to świetny wieszak na koszule, które sprzedaje się na chodnikowych straganach, które stały tu dosłownie wszędzie. W sumie wygląda to na niezły patent całkiem funkcjonalnego elementu wystroju mieszkania dla osób mających bzika na punkcie rowerów.

Szukając noclegu, po czasie trafiliśmy na kolejną, zdecydowanie lepiej prezentującą się plażę. Znajdował się tam nawet ośrodek szkoleniowy, w którym można było otrzymać lekcję surfingu. Nie skorzystaliśmy mimo próśb instruktora. Pływać uwielbiam, ale nie jestem fanem sportów wodnych. Zaczynało się również co raz bardziej ściemniać i serio musieliśmy już znaleźć miejsce do spania. W zasadzie to w momencie przyjazdu do Mirissy nasz plan zakładał spanie na plaży, ale ostatecznie odpuściliśmy. Bezpośrednie sąsiedztwo głównej drogi i spora ilość osób kręcących się po zmroku odwiodła nas od tego pomysłu. Po za tym plaże w Mirrisie stwarzają wrażenie niezbyt czystych i mówiąc szczerze: nie są!

Szliśmy dalej. Będąc już prawie na wylocie z miasta, trafiliśmy na restaurację, w której samemu z „wystawy” wybierało się świeżo złowioną rybę, siadało przy stoliku i jak ta była już gotowa, podawano ją do stołu.

Chociaż restauracja to za dużo powiedziane. Była to budka, w której uwijał się kucharz i mnóstwo zadaszonych stolików ustawionych na plaży, pomiędzy którymi uwijali się kelnerzy. My tam kupiliśmy tylko trochę piwa, żeby mieć co wypić przed snem patrząc w gwiazdy i nie zastanawiać się co siedzi w pobliskich krzakach 🙂

Posiłkując się naszą pozycją wskazywaną przez GPS na telefonie, zauważyłem mały półwysep nie daleko miejsca, w którym byliśmy. Postanowiłem, że spróbujemy tam. Dróżka okazała się ślepa i wylądowaliśmy między domami, tylko z możliwością powrotu po własnych śladach. Trudno, nie było innego wyjścia. Jednak dreptając z powrotem, zauważyłem otwartą bramę do podwórka, na którym stał tylko jeden opuszczony budynek. Przez chwilę myślałem, że to dom w budowie, ale okazało się, że to jedynie rozpadająca się ruina. Miejscówkę uznaliśmy za perfekcyjną na dzisiejszą noc. Przez chwilę mieliśmy myśl, czy może nie zjawi się w środku nocy tutaj ktoś podejrzany, ale ta, jak szybko się pojawiła, równie szybko uciekła 🙂

Dom znajdował się na klifie, o podnóży którego nie było nawet kawałka plaży, bo wszystko znajdowało się pod wodą. Podeszliśmy kawałek w stronę urwiska i rozłożyliśmy się na trawie. Było to coś w stylu „mikro-polany”, która dodatkowo znajdowała się trochę poniżej poziomu podwórka i była otoczona z dwóch stron krzewami. Więc nawet jakby ktoś w nocy świecił latarką w naszą stronę, to miał zerowe szanse nas dostrzec. Jak się później okazało, ktoś świecił. Kosztowało nas chwilę stresu, ale nasz gość obszedł dom (również wewnątrz), postał chwilę na środku posesji i… sobie poszedł. Był to prawdopodobnie właściciel terenu, który sprawdzał czy nikt się tutaj nie włóczy. My postanowiliśmy się nim więcej nie przejmować. Używając wilgotnych chusteczek wzięliśmy „kąpiel”, przykryliśmy się kocem i zasnęliśmy pod rozgwieżdżonym niebem Sri Lanki.

Prosimy tutaj też, aby nie brać z nas przykładu. Generalnie odradzamy taką formę nocowania a my wybraliśmy ją z własnej nie przymuszonej woli, na własną odpowiedzialność i posiadając już sporo doświadczenia w takich noclegach!

Oczywistym, że zdjęcia nie oddadzą widoku, jaki zastaliśmy o poranku. Było tak jak być powinno! Po nacieszeniu się chwilą i zjedzeniu śniadania wyruszyliśmy na poszukiwania drogi powrotnej do naszego hotelu. Został nam jeszcze jeden środek transportu, z którego do tej pory jeszcze nie korzystaliśmy. Mówię tutaj o autobusach, których wszędzie było pełno, a ich wygląd przywodził na myśl popularne niegdyś w Polsce Ikarusy. Z tą różnicą, że te tutaj nie były przegubowe.

Wyszliśmy na główną drogę, na której już wczoraj spostrzegliśmy wzmożony ruch autobusowy. Stanęliśmy przy czymś co w naszych oczach wyglądało na przystanek. Po chwili nadjechała nasza blaszana karoca. Zastanawiałem się jak uda nam się dojechać tam gdzie chcemy (rozkład jazdy był nieczytelny, a autobusy nie miały żadnych konkretnych oznaczeń takich jak numer linii albo coś podobnego). Jednak po chwili niepewności wiedzieliśmy już, że nie będzie to specjalnie trudne. Na przedniej szybie znajdowała się tabliczka z nazwą miasta docelowego. Ten jechał do Galle, czyli w kierunku, który nas interesował. Autobus zatrzymał się na przystanku, a pracownik „drzwiowy”, a w zasadzie pracownik miejsca gdzie powinny się drzwi znajdować, zaprosił nas do środka i wskazał nasze miejsca.

Jechaliśmy do Galle a tam czekała nas przesiadka do Negombo. Bezpośrednio się niestety nie dało. Spodziewaliśmy się, posiłkując się zdobytym już doświadczeniem, że nie będzie to zbyt szybka podróż. Średnia prędkość publicznego transportu w tym Kraju to ok 30-40 km/h, więc do samego Galle, mimo iż nie było daleko, jechaliśmy z dobre 1,5 godziny co kilka minut zatrzymując się na kolejnych przystankach.

Dojechaliśmy do dworca autobusowego w samym centrum miasta, na którym musieliśmy się jakoś odnaleźć. Nie zajęło nam to wiele czasu. Wypatrzenie autobusu jadącego do Negombo nie okazało się specjalnie trudnym zadaniem. Sęk w tym, że wypatrzony autobus właśnie odjeżdżał, ale nie minęło nawet 5 minut, a już odjeżdżał następny o tej samej destynacji. Po chwili obserwacji okazało się, że nie musimy się wcale stresować bo autobusy na tej trasie odjeżdżają jeden po drugim i to dosłownie.

Wsiedliśmy do któregoś z kolei i odjechaliśmy. Gdybyśmy jednak dojechali bez jakichkolwiek przeszkód nie bylibyśmy sobą 🙂 Jakieś 20 minut przed celem podróży potrzeba fizjologiczna nie pozwoliła kontynuować podróży. Tak więc wysiedliśmy na następnym przystanku (byliśmy już w Colombo, czyli dawnej stolicy Sri Lanki) i oddaliśmy się poszukiwaniom toalety. Kawałek dalej po drugiej stronie ulicy wypatrzyliśmy szyld Burger Kinga. Weszliśmy do środka, zamówiliśmy kilka kawałków kurczaka i załatwiliśmy co mieliśmy do załatwienia.

Po załatwieniu potrzeby wyszliśmy na zewnątrz rozejrzeć się za kolejnym transportem. Musieliśmy zejść z głównej drogi, na której wbrew oczekiwaniom, nie jeździło za wiele Tuk-Tuków. Po chwili znaleźliśmy bardzo pociesznego pana, który zawiózł nas pod sam hotel, próbując co chwilę namówić nas jeszcze na zwiedzanie wszystkiego co było po drodze i zwiedzać się dało, będąc jednocześnie zdziwionym, że nie chcemy nigdzie wchodzić. Po dotarciu pod hotel nie mogło się obejść bez wymiany numerów telefonu. Później nawet jeszcze kilka razy do nas pisał, ale głównie z prośbą o wsparcie finansowe. Typowe na Sri Lance. Mimo to i tak u nas zapunktował bo jako jedyny (z pośród wszystkich taksiarzy z jakimi jechaliśmy) używał taksometru!

Niestety nasz czas na Sri Lance powoli miał się ku końcowi. Następnego popołudnia, mieliśmy już samolot powrotny, ponownie z międzylądowaniem w Bahrajnie.

Naszedł smutny czas pakowania się, zrobienia ostatnich zakupów i oczywiście kąpieli w oceanie, której ja osobiście odpuścić nie mogłem! Polecam gorąco! Woda w styczniu ciepła niczym rosół podczas niedzielnego obiadu. Niestety ta odprężająca kąpiel nie przysłoniła widma kończących się wakacji i nadchodzącej pourlopowej depresji.

Kiedy wróciliśmy z plaży okazało się, że na kanapie w recepcji, czeka już nasz kierowca, który miał zawieźć nas na lotnisko. Pożegnaliśmy się zatem z obsługą hotelu i odjechaliśmy. Po przybyciu na lotnisko postanowiliśmy jeszcze coś zjeść przed wylotem i pozbyć się reszty lankijskich pieniędzy w lotniskowych sklepikach. Tutejsza waluta nie ma zbyt dużej wartości i wymienianie jest z powrotem na euro nie ma większego sensu. Wydaliśmy prawie wszystko z wyjątkiem jednego banknotu, który chciałem zachować sobie na pamiątkę. Teoretycznie wywożenie waluty ze Sri Lanki jest prawnie zabronione, ale na moje 20 LKR jakoś nikt uwagi nie zwracał.

Z pewnością chcielibyśmy tutaj jeszcze wrócić, aby poznać ten Kraj i ludzi lepiej. Zrobimy to następnym razem! Ale i tak możecie się spodziewać osobnego postu o tym co już wiemy i zauważyliśmy a może i jakiejś małej rady dla was jakbyście się tam kiedyś wybierali do czego gorąco zachęcamy 🙂 Jest to Kraj, który ma na prawdę bardzo dużo do zaoferowania. Jest to również dobry pomysł na pierwszą podróż do Azji. Nie ma problemów z komunikacją, jest bezpiecznie i nie drogo.

Jedyne nad czym ubolewamy, to że byliśmy tutaj tak krótko i zrobiliśmy tak mało zdjęć. Niestety na nasz czas pobytu tutaj składało się wiele czynników zewnętrznych, na które nie mieliśmy bezpośredniego wpływu.

Jak już się pewnie domyślacie, jest ostatnia cześć naszej relacji z pobytu na Sri Lance, ale nie ostatni wpis o tym Państwie w ogóle. Tymczasem łapcie gorące pozdrowienia z tego gorącego miejsca i do następnego razu!

Na razie to tyle!

Hey!

 

Dodaj komentarz