Byliśmy na Sri Lance! cz.3/4 – „Z Kandy do Ella i nocleg w dżungli”

Byliśmy na Sri Lance! cz.3/4 – „Z Kandy do Ella i nocleg w dżungli”

Cześć!

Po naszej nieudanej, poprzedniego dnia, podróży do Ella, tym razem musiało się udać. Zjedliśmy śniadanie w hotelowej restauracji, spakowaliśmy kilka rzeczy na zmianę gdyż tego dnia nie mieliśmy zamiaru wracać do Negombo na noc i wyruszyliśmy ponownie. Pierwsza rzecz jaką zauważyliśmy to oczywiście zniknięcie Kevina. Zarobił na nas i chyba nie miał ochoty więcej się pokazywać. Bez problemu znaleźliśmy innego Tuk-Tuka, który zawiózł nas na nasz pociąg. Jak się okazało, skasował nas prawie połowę taniej. Cena ustalona na początku, została uczciwie naliczona na końcu podróży. Bez marudzenia i prób wyciągnięcia kliku Rupii więcej. Można? Jak widać można 🙂

Wiedzieliśmy, że pociąg ze względu na swoją popularność, będzie zatłoczony do granic możliwości, dlatego postanowiliśmy pojechać najpierw do Gampaha. Był stamtąd jeszcze spory kawałek drogi do Kandy, ale dało się tutaj jeszcze w miarę normalnie wsiąść do pociągu. Oczywiście o miejscu siedzącym mogliśmy zapomnieć, ale udało nam się spokojnie ulokować w jakimś kącie w taki sposób, żeby nie przeszkadzać wsiadającym i wysiadającym. Przed przyjazdem pociągu kupiliśmy jeszcze zapasy jedzenia. Podobnie jak wczoraj były to typowe dla Sri Lanki panierowane przekąski. Dorzuciliśmy do tego jeszcze dwie butelki niegazowanej wody.

Całkowitym przypadkiem znaleźliśmy w pobliżu dworca stoisko ze świeżymi bananami, obok którego nie dało się przejść obojętnie. Kilka musieliśmy kupić 🙂 Następnie udaliśmy się na peron oczekiwać na nasze „Lankijskie Pendolino”. W trakcie oczekiwania przyglądaliśmy się miejscowym, którzy w większości zajęci byli rutyną dnia codziennego. Tam ktoś biegnie spóźniony i w ostatniej chwili wskakuje do ruszającego już pociągu, na sąsiednim peronie grupa dziewczynek w mundurkach jadących do szkoły, zagorzale o czymś dyskutuje wybuchając co chwilę śmiechem, a starszy pan nie daleko nas zajada się hamburgerem kupionym w pobliskiej budce.

Kupiliśmy bilet i czekamy. Kiedy nadjechał pociąg było dokładnie tak jak sobie wyobrażaliśmy. Był wyładowany po brzegi. Wsiąść się udało bez większych problemów, ale przejść przez korytarz albo znaleźć miejsce siedzące było zadaniem niewykonalnym. Biorąc pod uwagę, że jest to jedna z najpopularniejszych linii kolejowych na Świecie, to nie ma się co dziwić, że na brak pasażerów nie narzekają. Tym razem byliśmy pewni, że jesteśmy we właściwym pociągu. Od razu zauważyliśmy sporo osób nie pochodzących ze Sri Lanki, które podobnie jak my, miały tego dnia taki sam cel.

Dzisiejszego dnia z okien wagonów były takie widoki jakich spodziewaliśmy się wczoraj. Dominowały górskie krajobrazy, gęsto porośnięte lasami tropikalnymi i monsunowymi, które nie znikały z oczu nawet jak wjeżdżaliśmy na jakąś stację. Dokładnie jak ostatnim razem, usiedliśmy w drzwiach, nogi luźno zwisały nam z wagonu, a my cieszyliśmy oczy tym obok czego akurat przejeżdżaliśmy.

Po kilkunastu minutach jazdy zostaliśmy zaczepieni przez grupę miejscowej młodzieży, która jechała na wycieczkę aby wdrapać się na Pidurutalagala, zwany też Mount Pedro – najwyższy szczyt Sri Lanki liczący 2 524 m. n. p. m. Wywiązała się przyjemna rozmowa. Byli ciekawi kim jesteśmy, skąd i czym się zajmujemy. Nigdy nie zapomnimy ich min i prób wymówienia nazw polskich miast, które pokazaliśmy im na mapie. Nawet niektóre litery stojące obok siebie w jednym słowie były dla nich szokiem (np. „szcz”) i nie mieli kompletnie pomysłu jak to wymówić. Jednak działało to w obie strony. Ich próba nauczenia nas „dzień dobry” po lankijsku również okazała się zadaniem zbyt trudnym 🙂 Mimo to, zaprosili nas ponownie do swojego Kraju. Zrobiliśmy sobie wspólne zdjęcie i wymieniliśmy Social Mediami.

Nie wiem dlaczego, ale od zawsze lubiłem przejeżdżać przez tunele. Tych na trasie nie brakowało, a poznana przed chwilą przez nas grupka młodzieży w trakcie przejazdu przez nie, postanowiła za każdym razem śpiewać „Waka Waka” 🙂 Najbardziej w czasie jazdy wyczekiwałem momentu kiedy będziemy przejeżdżać przez słynne cejlońskie plantacje herbaty. Kiedy już się doczekałem oczywiście musiała się popsuć pogoda. Niebo zaszło chmurami, zaczęło mżyć, pojawiła się mgła i nie dane nam było zobaczyć ich w pełnej krasie. Tak jak to pokazują zdjęcia w internecie.

Po około 10 godzinach podróży, przez ostatnie dwie mieliśmy nawet miejsca siedzące, dotarliśmy do Ella. Czyli celu wszystkich podróżnych. No prawie wszystkich, bo większość Lankijczyków wysiadła wcześniej a do Ella tłukli się w zasadzie tylko turyści. Kiedy wysypaliśmy się razem z resztą na peron, przy wyjściu z dworca natknęliśmy się na szlaban i pilnującego go strażnika. Aby zostać wypuszczonym ze stacji trzeba oddać swój bilet. W czasie jazdy nikt ich nie sprawdzał. Oczywiście nie warto kombinować i próbować wychodzić ze stacji inaczej. Cała jest ogrodzona, a miejsca gdzie dałoby się przez ogrodzenie przeskoczyć lub przecisnąć są pilnowane. Podejrzewam, że w przypadku zgubienia biletu, trzeba zapłacić za niego ponownie lub dostanie się jakąś karę w postaci mandatu. Z pewnością płatną od razu ma miejscu.

Był już wieczór i teraz naszym głównym zadaniem było ogarnięcie noclegu, ale najpierw postanowiliśmy znaleźć jakieś przyjemne miejsce, gdzie można było usiąść, zamówić coś do picia no i podpiąć się pod jakieś Wi-Fi. Kilkadziesiąt metrów od dworca rzucił nam się w oczy bar o nazwie Cafe One Love. Przyciągnął nas już sam jego wygląd, ale zauroczyliśmy się dopiero w jego wnętrzu. Mnóstwo materacy, puf, hamaki, wielkie poduszki porozkładane na podłodze oraz mnóstwo kolorowych lampek i światełek, a cały budynek prawie w całości zbudowany z drewna – lokal wręcz emanował rajskim klimatem. Przez chwilę chciałem nawet nocować tutaj, co niestety raczej nie było możliwe 🙂

Zamówiliśmy coś do picia, podpięliśmy się do sieci i zaczęliśmy szukać noclegu. Staraliśmy się znaleźć coś możliwie blisko miejsca, w którym się aktualnie znajdowaliśmy. Zajęło to dłuższą chwilę ponieważ wiele obiektów miało pełne obłożenie. Mimo to udało się zarezerwować jakiś pokój na dzisiejszą noc w akceptowalnej cenie.

Chwilę później zadzwonił do mnie nieznany numer przez Whatsaap. Był to właściciel przybytku, który dopiero co zabukowałem. Chciał się dowiedzieć gdzie jesteśmy żeby po nas przyjść. Zaczęliśmy się zastanawiać… dlaczego? Ano dlatego, bo jak twierdził, z emanującą z jego głosu pewnością, nie będziemy w stanie trafić do miejsca gdzie owy przybytek się znajduje. Jak się później przekonaliśmy, miał absolutną rację. Z dalszej rozmowy dowiedzieliśmy się, że kawałek dalej ma swoją knajpkę, w której postanowiliśmy się z nim spotkać. Jego tłumaczenie jak tam dotrzeć było dosyć pokrętne i nie do końca zrozumiałe, ale ostatecznie trafiliśmy w dobre miejsce.

Kiedy byliśmy już na miejscu, na tarasie przywitał nas drzemiący jeszcze chwilę temu pies. Mały pocieszny szczeniak, który domagał się myta za wejście w postaci pieszczot. Nad wejściem prezentował się dumnie powitalny napis w lankijskiej odmianie angielskiego 🙂 Szyld głosił „WELL COME”. Dopiero jak przeczytałem to na głos, zrozumiałem co autor miał na myśli. Parę dni wcześniej natknęliśmy się na podobną łamigłówkę, ale nie pamiętam w tej chwili z jakim słowem. Zajęliśmy miejsce przy stoliku a chwilę później zjawił się właściciel. Okazało się, że jego „hotel” jest schowany gdzieś między palmami, po środku dżungli i to dosyć spory kawałek od miejsca, w którym byliśmy. Zaproponował nam dwa rozwiązania. Pierwszą opcją było, że zabierze nas ze sobą Tuk-Tukiem po zamknięciu lokalu. Druga możliwość brzmiała „ciekawej” a mianowicie, że  pojedziemy tam teraz, zostawimy rzeczy i przyjedziemy z powrotem, żebyśmy spędzili wieczór w Ella nie stresując się, że musimy gdzieś być o konkretnej godzinie. Wtedy znając już drogę będziemy mogli wrócić kiedy będziemy chcieli, a żebyśmy nie szli pieszo, właściciel zaproponował, że nieodpłatnie użyczy nam swój skuter 😀

Wybraliśmy opcję numer jeden, a moją odpowiedź: „bo wypiłem już dwa piwa” na pytanie, dlaczego nie chcemy skutera, skwitował słowami: tylko dwa?! 😀 W takim wypadku postanowiłem zamówić trzecie. Wtedy pracownik lokalu, nagle złapał za kask, wziął kluczyki i… wyszedł. Po paru minutach przyjechał z powrotem, a do motocykla przytroczona była torba z zamówionym przeze mnie piwem. Czyżby ktoś nie miał koncesji? A alkohol miał zakopany za jakąś palmą na poboczu?

Kiedy ustaliliśmy już wszystko odnośnie noclegu, wróciliśmy do poprzedniego lokalu, gdzie spędziliśmy resztę wieczoru. Był tam na prawdę niepowtarzalny klimat!

No i pierwsza opcja dostania się do „hotelu” skończyła się tak, że przez chwilę żałowałem, że nie wzięliśmy jednak tego skutera. Pojawiliśmy się w restauracji chwilę przed zamknięciem. Już w progu zostaliśmy poczęstowani kieliszkiem bliżej nie określonego i całkiem mocnego alkoholu, który to ochoczo spożywał nasz gospodarz z dwójką znajomych. Pół godziny później, kiedy butelka została już opróżniona, czkając i bekając co minute, mocno podpity, zaprosił nas do Tuk-Tuka. Następnie wiózł nas z jednym ze swoich znajomych przez ciemną noc, po polnych i wyboistych drogach do naszego pokoju. Nie wiedzieliśmy gdzie jedziemy i przez chwilę nie byłem pewien czy chociaż on wie. Scena trochę jak z horroru klasy B. Jedziesz przez ciemną dżunglę z totalnie obcą i pijaną osobą do jego domu… 🙂

W pewnym momencie zatrzymaliśmy się w totalnej ciemności, z którą ledwo radziła sobie lampka naszego wehikułu. Nasz przewodnik zostawił Tuk-Tuka jak gdyby nigdy nic przy drodze, wyciągnął telefon i włączył latarkę. Zrobiliśmy to samo i zaczęliśmy schodzić kamienisto szutrową ścieżką, która dosyć mocno pikowała w dół. Po chwili dotarliśmy. Dokąd? Zobaczymy zapewne rano, ale w tej chwili bardziej zainteresowało nas wnętrze budynku, w którym przyjdzie nam spać. W korytarzu dumnie wisiały fotografie przedstawiające właściciela wraz z rodziną. Znalazło się również zdjęcie ze ślubu. Z obrazów dało się wyczytać, że gospodarz jest buddystą (jest to dominująca tutaj religia). Po krótkiej wymianie zdań w korytarzu, zostaliśmy zaprowadzeni do pokoju. Drzwi wejściowe były jak żywcem wyjęte z drewutni albo jakiejś stodoły czy szopy na narzędzia 🙂 Drewniane, bardzo grube i zamykane od wewnątrz na prosty haczyk – na bank zbudowane samodzielnie. W środku znajdowało się proste łóżko z moskitierą i niewielka szafa.

Na drugim końcu korytarza znajdowała się łazienka, w której nie było szyby w oknie a spłuczka nie była zbyt chętna do współpracy 🙂 Wspomnę jeszcze o kuchni, która znajdowała się na przeciwko łazienki. Ta nie miała nawet podłogi tylko mocno zbitą ziemię. Nie mam pojęcia jak się tam odbywały kursy gotowania, które rzekomo prowadził właściciel tego przybytku. Nie mam tutaj na myśli braku podłogi, a ilość miejsca. Dwie osoby wewnątrz w tym samym czasie tworzyły już pełnoprawny tłok.

Chcąc nie chcąc postanowiliśmy się wykąpać. Na szczęście prysznic działał bez najmniejszych problemów, a sama łazienka była w naszych oczach w całkiem przyzwoitym stanie. Po tym orzeźwiającym zabiegu poszliśmy spać. Zaśnięcie było jednak utrudnione ze względu na donośne chrapanie za ścianą i dobiegające z zewnątrz wrzaski skaczących po drzewach małp, do których nie byliśmy przyzwyczajeni.

Po pobudce (czyli jak się obudziliśmy) krajobraz nas pozytywnie zaskoczył. Wszystko dookoła wyglądało jakby zostało zbudowane wczoraj. Na szybko, tak aby jakoś stało. Tutaj coś przybite, tam zamalowane a jeszcze gdzie indziej zaciągnięte zaprawą. Będzie co wspominać 🙂 Z samego rana przed domem przywitał nas poznany wczoraj znajomy gospodarza i pełen energii szczeniak. Muszę tutaj wspomnieć, że to pierwszy przypadek podczas naszego pobytu, w którym widzieliśmy, że ktoś ma psa. Mam tutaj na myśli, że się nim opiekuje, karmi go i zapewnia schronienie na noc. Miły akcent z pośród tych setek ignorowanych psów biegających wszędzie samopas.

Pozbieraliśmy nasze rzeczy, pożegnaliśmy się i poszliśmy trochę pozwiedzać. Wybraliśmy się spacerem w stronę Mostu Dziewięciu Łuków zwanego też Mostem na Niebie, który swoją drogą jest niezłym pokazem inżynierii kolejowej z czasów kolonialnych (przypominam, że Sri Lanka była kolonią Brytyjską). Do mostu, z miejsca naszego noclegu miało być oczywiście blisko, a było całkiem daleko i prawie cały czas pod górkę. Jednak znaleźliśmy po drodze klika tysięcy rupii lankijskich leżących na środku drogi, więc nie mieliśmy prawa narzekać. Most był oczywiście oblegany przez turystów. Jest to znane i bardzo charakterystyczne miejsce. Tak samo jak miasteczko Ella, do którego zeszliśmy jakiś czas później. Jeśli macie ochotę przez most można również przejść. Uważajcie tylko na przejeżdżające pociągi!

W samym mieście znajdują się w zasadzie tylko sklepy, restauracje, hotele i bankomaty. Próżno szukać tutaj stałych mieszkańców, bo tych jest nie wielu, ale za to życie nocne jest tutaj z pewnością barwne. Odniosłem wrażenie, że to taka typowa „imprezownia” dla przyjezdnych. Mimo tego większość miejsc była zamknięta, a my koniecznie potrzebowaliśmy kupić trochę lokalnej waluty. Okazało się, że jedyny (całkiem spory) sklep z pamiątkami i akcesoriami turystycznymi, który był otwarty, oferuje usługi kantoru. Jak się można było spodziewać, mieli najbardziej niekorzystny kurs na jaki się natknęliśmy w czasie całego naszego urlopu, ale nie mieliśmy wyjścia.

Po dokonaniu transakcji zaszliśmy jeszcze raz do Cafe One Love napić się soku i coś zjeść na śniadanie. Polecam sok z arbuza, który podczas podania stylizowany był na…, w sumie nie wiem na co. Mi się skojarzył z królikiem 🙂 Przede wszystkim chcieliśmy jednak poszukać jakiegoś szybkiego transportu aby dostać się na południe wyspy. Nie było to specjalnie trudne! Wystarczyło zagadać kelnera, który zaraz po złożeniu nam propozycji kupna haszu, popytał tu i ówdzie w naszym imieniu i znalazła się taksówka, która miała jechać na pusto, w stronę Mirrisy, bo kierowca nie mógł znaleźć pasażera na drogę powrotną, a nie mógł już dłużej czekać. Wobec tego zgodził się nas zabrać sporo taniej niż normalnie. Czterogodzinna jazda taksówką aż na samo południowe wybrzeże, wyniosła nas ok. 80 zł.

Tak oto znaleźliśmy się w Mirrisie… 🙂

Ale to na razie tyle. Hey!

Dodaj komentarz