Nasz pierwszy Eurotrip #5 – Jezioro Bled

Nasz pierwszy Eurotrip #5 – Jezioro Bled

Cześć!

Po 3 dniach spędzonych na Chorwacji, dotarliśmy do Słowenii. Małego kraju, o którym nie mówi i nie słyszy za wiele, który często jest traktowany jako przystanek w drodze do Chorwacji, a który wart jest tego żeby o nim wspomnieć. My się w nim zauroczyliśmy. Podejrzewamy, że to początek dłuższej znajomości 🙂

Kiedy tylko przekroczyliśmy jego granicę od razu przywitała nas bardzo kręta droga wiodąca stromo pod górę, z której był świetny widok na najbliższą okolicę. Mniej zadowolony był samochód, który lekko nie miał. Trzeci bieg to maksimum do jakiego byliśmy wstanie go rozpędzić. Na czwórce było już mu za ciężko, a nachylenie terenu nie pozwalało wskoczyć na wyższe obroty. Na szczęście nie trwało to długo. Już po ok. 20 minutach tej górskiej jazdy, droga zaczęła schodzić w dół i później jechaliśmy już po stosunkowo płaskim terenie.

Skierowaliśmy się do centralnej części kraju. Dokładniej w okolice Lublany – stolicy Słowenii. Postanowiliśmy poszukać tam jakiegoś kempingu. Po 3 dniach na Chorwacji i naszych górskich wędrówkach, potrzebowaliśmy już pilnie prawdziwego prysznica. Po za tym naszemu psu przyda się trochę odpoczynku. Jest on raczej kanapowcem z niewielkim zapotrzebowaniem na ruch, ograniczającym się do krótkiego spaceru za potrzebą i dojściem do miski.

Z pomocą nie kogo innego jak wujka Google, znaleźliśmy kemping w małej miejscowości Dolsko – jakieś 15 minut jazdy samochodem od stolicy. Miejsce okazało się być najprawdziwszym gospodarstwem rolnym z przemiłymi gospodarzami a pole namiotowe znajdowało się bezpośrednio w sadzie. Jabłka można zrywać nie wysiadając z samochodu. Przez sam sad płynie czysta i sporych rozmiarów rzeka, w której bez problemów można się schłodzić. Natomiast wszystko to otoczone jest dużymi zagrodami, w których spotkamy między innymi konie, krowy, świnki czy kozy. Wszystko w najlepszym porządku, czyste, bez uciążliwych zapachów a i po zwierzakach widać, że mają się dobrze. Przez rzekę można przejść mostkiem, który prowadzi dalej wąską ścieżką do domu właścicieli, którzy przygotowali podwórze specjalnie dla przyjezdnych, gdzie co wieczór odbywają się posiadówki przy lokalnym winie i piwie. Można też zakupić produkty ich własnej produkcji takie jak sok jabłkowy albo chleb (polecamy obydwa).

Za noc musieliśmy zapłacić 15 euro co jest ceną wręcz śmieszną biorąc pod uwagę, że nie zależy ona od liczby osób, pojazdu jakim przyjechaliście, tego czy macie psa albo czy śpicie w aucie czy rozłożycie obok namiot. W cenie były zawarte oczywiście sanitariaty i prąd! Przy następnej wizycie na Słowenii na 100 procent odwiedzimy to miejsce ponownie. Nadaje się na całkiem niezłą bazę wypadową.

Jak już pewnie się domyślacie pierwszy dzień na Słowenii minął nam na głaskaniu krówek, leżeniu w cieniu, rozmowach z innymi (a było tu na prawdę międzynarodowo) i popijaniu piwa marki Pivo. Dialog w sklepie był na prawdę komiczny kiedy je kupowałem.

Następnego dnia udaliśmy się do miejsca, które jest najprawdziwszą wizytówką Słowenii i najbardziej rozpoznawalną atrakcją tego kraju. Mowa oczywiście o Jeziorze Bled. Malutka wysepka na środku, turkusowa woda, dookoła górskie szczyty, które wręcz zapraszają na wędrówkę po swoich szlakach, stojący nieopodal na wysokiej skale zamek, punkt widokowy i małe miasteczko. Na dodatek to wszystko położone bezpośrednio przy Parku Narodowym Triglav. Miejsce to, o zachodzie lub wschodzie słońca, może przytłaczać swym romantyzmem. Podobno połowa Słoweńców się tutaj zaręczyła.

Gdy tylko dotarliśmy do Bled (miasteczko leżące przy jeziorze ma taką samą nazwę), musieliśmy się sporo nagimnastykować aby gdzieś zaparkować. Wynika to oczywiśćie z popularności tego miejsca. Udało się dopiero jak wyjechaliśmy z miasteczka i musieliśmy ok. 1 km iść z powrotem. Na nasze nieszczęście przy drodze nie było nawet pobocza o chodniku nie wspominając. Przynajmniej parking był darmowy 🙂

Kiedy ponownie byliśmy przy jeziorze, pierwsza rzecz na jaką zwróciliśmy uwagę była niewielka wyspa – Blejski Otok – znajdująca się mniej więcej na środku jeziora. Jak to z wyspami bywa, można dostać się na nią tylko drogą wodną. O ile dobrze pamiętam bilet w obie strony kosztuje 15 euro. Na samej wyspie znajduje się kościół pw. Marii Panny, a w nim dzwon szczęścia. Nie zdziwcie się jeśli będziecie słyszeli jego bicie kilka razy dziennie.

Kiedy nacieszyliśmy oczy Blejskim Otokiem, postanowiliśmy objeść całe jezioro dookoła. Niestety w ciągu 5 minut odwiodła nas tego pomysłu pogoda. W mgnieniu oka niebo zaszło chmurami, a chwilę później lunął na nas deszcz o podobnej sile jak ten na Słowacji podczas szukania pierwszego noclegu. Nie chcieliśmy zmoknąć jak wtedy, więc idąc śladem innych tutaj obecnych, przytuliliśmy się do małej grupki ludzi szukających schronienia pod jednym z drzew, które rosło przy brzegu. Nie wiele to dało, ale nie mieliśmy teraz innego wyjścia. Parasola ani kurtek ze sobą nie wzięliśmy a samochód stał dosyć daleko. Zanim się przejaśniło i deszcz trochę odpuścił minęło dobre pół godziny, przez które jednak dosyć mocno zmokliśmy. Wykorzystując moment, zaryzykowaliśmy i ruszyliśmy szybkim tempem w stronę auta. Udało się do niego wsiąść dosłownie kilka sekund przed następną falą deszczu.

Skoro pogoda przestała dopisywać, zdecydowaliśmy, że podjedziemy do centrum miasteczka i wypróbujemy słoweńskiego McDonalda. Posiedzimy w cieple i przy okazji coś zjemy. Może nawet trochę przeschniemy 🙂 W trakcie posiłku pogoda zdecydowanie się poprawiła, więc postanowiliśmy podjąć jeszcze jedną próbę obejścia jeziora. Tym razem pojechaliśmy na drugą stronę gdzie było zdecydowanie mniej ludzi.

Dla osób lubiących się kąpać mamy dobrą wiadomość. Nie jest to zabronione a idąc wzdłuż brzegu znajdziemy darmowe plaże. Chociaż wydaje nam się, że nie trzeba iść na specjalnie przygotowaną do tego celu plaże. Widzieliśmy mnóstwo ludzi, którzy kąpali się w zasadzie w samym miasteczku wchodząc do wody bezpośrednio z drogi i nikt nie robił im z tego powodu problemów. Co prawda, kiedy spacerowaliśmy wokół jeziora, natknęliśmy się na znaki, które w teorii zabraniały kąpieli w danym miejscu, ale towarzyszyła im tabliczka ostrzegawcza, że wejście do wody podejmujemy na własne ryzyko. Także, niby nie wszędzie można, ale…

Spacerując w okół jeziora naszą uwagę przykuł również znajdujący się na wysokiej skale zamek – Blejski Grad. Jest to najstarszy zamek na Słowenii liczący sobie już nieco ponad tysiąc lat. W środku znajduje się muzeum. Miejsce, na którym ów zamek się znajduje jest również świetnym punktem widokowym na jezioro i okolice. Czy sam zamek jest warty odwiedzenia? Tego wam niestety nie powiemy, ponieważ w nim nie byliśmy.

Niestety ulewny deszcz postanowił wrócić, wobec czego odpuściliśmy dalsze spacery nad jeziorem. Szkoda bo chcieliśmy wejść jeszcze na Mala Osojnica – podobno najlepszy z punktów widokowych z jakiego można podziwiać Jezioro Bled. Poza tym było już późne popołudnie, więc postanowiliśmy się zająć szukaniem jakiegoś miejsca na dzisiejszy nocleg. W tym celu musieliśmy opuścić Bled i udać się w jakieś mniej zaludnione miejsce. Przed przyjazdem do Słowenii znalazłem sporo informacji na temat siatki darmowych miejsc postojowych dla kamperów. Jednak mimo naszych usilnych starań nie znaleźliśmy żadnej mapki wskazującej położenie owych miejsc. Dlatego zastosowaliśmy najstarszą metodę świata, czyli na odkrywcę. Jedziemy przed siebie, tu skręcimy w prawo, tam w lewo i liczymy, że wylądujemy w jakimś ustronnym miejscu z dala od wścibskich oczu.

Wjechaliśmy na niewielką łąkę położoną bezpośrednio przy mało uczęszczanej drodze. Chyba nawet był tam kiedyś przydrożny parking, jednak widać, że miejsce to od dłuższego stoi zapuszczone. Duża ilość drzew i krzewów pozwoliła się tak ustawić, że z drogi byli całkowicie niewidoczni. Zbliżał się już wieczór, a deszcz nie ustępował. Nakarmiliśmy, więc psa i siebie, przebraliśmy się w suche ubrania a resztę wieczoru spędziliśmy na graniu w planszówki.

Nad ranem obudził nas zacinający, nieprzerwanie od wczoraj, deszcz. Jednak prawdziwa pobudka dopiero nadchodziła. Kiedy jeszcze sobie na wpół obudzeni leżeliśmy w ciepełku, usłyszeliśmy pukanie w szybę naszego samochodu. Czyżby pierwszy mandat za spanie na dziko? Budzącym okazał się inny busiarz-podróżnik. Kiedy uchyliłem trochę szybę powiedział tylko: „ruszajcie się! Policja”. On sam został chyba przegoniony przez lokalnych stróżów prawa. Przy drodze na włączonym silniku czekał na niego jest własny busik. Wyskoczył tylko, żeby nas ostrzec. Ponieważ nie mieliśmy ochoty kolekcjonować mandatów podczas tej podróży, zebraliśmy się i czym prędzej pojechaliśmy jak najdalej stąd.

Niestety deszcz padał równie mocno co wczoraj i nie zanosiło się na poprawę. Prognozy mówiły, że padać ma nieprzerwanie przez kolejne dwa dni. Wobec tego postanowiliśmy odpuścić mój główny cel na Słowenii czyli Triglav. Świętą górę Słoweńców (na którą każdy z nich przynajmniej raz w życiu musi wejść), która znajduje się również w herbie i na fladze tego kraju. Bardzo chciałem zdobyć ten szczyt, ale nie widzieliśmy sensu czekać 3 dni na poprawę pogody, samo wejście na dach Słowenii kosztowałoby nas kolejne 2 dni no i za ok. półtora tygodnia chcieliśmy już być w Hiszpanii a do przejechania czekały na nas jeszcze całe północne Włochy i południowa Francja. Uznaliśmy więc, że ruszamy do słonecznej Italii. Triglav nie ucieknie… 🙂

Do zobaczenie na trasie. Cześć!

Dodaj komentarz