Nasz pierwszy Eurotrip #2 – Przez Słowację i Węgry

Nasz pierwszy Eurotrip #2 – Przez Słowację i Węgry

Cześć!

Po prawie trzech tygodniach spędzonych w Polsce, opuściliśmy w końcu jej granice. Jadąc z Pszczyny w kierunku Czech trafiliśmy do Jaworzynki. Miejscowości gdzie można się przekonać jak to jest być w trzech Państwach jednocześnie, gdyż znajduje się tutaj trójstyk. Miejsce gdzie spotyka się granica polska, czeska i słowacka. Na terenie każdego z Państw znajduje się kamienny monument z wyrzeźbionym herbem co pozwala się łatwo zorientować na terenie jakiego kraju się aktualnie znajdujemy. Z racji tego, że miejsce to leży w południowej części Beskidu Śląskiego znajdziemy tutaj sporo szlaków pieszych jak i tras rowerowych. Na zmęczonych wędrówką turystów została przygotowana także odpowiednia infrastruktura. Znajdziemy tutaj sklep, restaurację czy wiatę z możliwością rozpalenia ogniska.

W czasie gdy ja spacerowałem po okolicy Karolina karmiła psa i grzebała jeszcze w rzeczach na tyłach busa. Kiedy wróciłem do samochodu już z zamiarem udania się w dalszą drogę spostrzegłem, że znajdujący się tutaj sklep jest otwarty. Musiałem więc skorzystać z okazji i zakupić to co większość Polaków odwiedzających Czechy kupuje. Oczywiście mam tutaj na myśli kofolę oraz czekoladę studencką. Niestety tej drugiej nie było więc musiałem się zadowolić samym napojem. Po tych malutkich zakupach wsiedliśmy w samochód i pojechaliśmy w dalszą drogę kierując się w stronę Słowacji.

W samej Słowacji nie mieliśmy żadnego konkretnego miejsca, które chcieliśmy odwiedzić. Przez chwilę zastanawialiśmy się nawet czy nie wjechać do Bratysławy, ale stwierdziliśmy zgodnie, nie ujmując temu miastu, że nie mamy aktualnie ochoty przebywać w miejskim zgiełku. Skupiliśmy się więc na tym aby przejechać dzisiaj jak największy dystans i znaleźć jakieś spokojne miejsce na nocleg. Tak więc po ok. 3 czy 4 godzinach jazdy zaczęliśmy rozglądać się za jakimś ustronnym miejscem na dzisiejszą noc. W tym celu zjechaliśmy z głównej trasy, która wiodła nas w kierunku granicy z Węgrami i bacznie obserwowaliśmy napotkane po drodze małe miejscowości wraz z bocznymi drogami. Po ok. 30 minutach patrolowania okolicy dostrzegliśmy szutrową drogę prowadzącą między pola, po której bez problemu damy radę przejechać. Postanowiliśmy spróbować.

Po kilkuset metrach dojechaliśmy do rozdroża. Podjęliśmy, nie podpartą żadnym logicznym argumentem decyzję, że jedziemy w lewo. Niestety po chwili stan drogi, mimo iż nadal była przejezdna, zaczął się drastycznie pogarszać. Postanowiłem więc się tutaj zatrzymać i pójść dalej pieszo żeby zobaczyć czy jest sens dalej w to brnąć. Zwłaszcza, że miejsce, w którym stał nasz wóz, było jedynym zasięgu wzroku gdzie dało się normalnie zawrócić.

Kiedy tylko oddaliłem się na kilkadziesiąt kroków od samochodu zaczęło oczywiście padać. Przepraszam. Nie padać! Lać! W ok. 30 sekund byłem przemoczony do majtek, ale skoro i tak już zmokłem poszedłem dalej. Ku mojemu zaskoczeniu miejsce na nocleg byłoby tam super. Jakieś 300 metrów od miejsca, gdzie stał samochód zobaczyłem wjazd nad sam brzeg rzeki (swoją drogą bardzo rwącej). Niestety był on na tyle stromy, że przy obecnych opadach deszczu istaniało spore ryzyko, będziemy mogli mieć duży problem wyjechać stamtąd na drugi dzień. Natomiast samo miejsce było twarde, trochę kamieniste, równe i spokojnie pomieściłoby kilka samochodów. No nic, szukamy dalej.

Wracając z powrotem w stronę zabudowań zatrzymaliśmy się pod wiaduktem drogowym – chyba wyjechaliśmy inną drogą niż wjechaliśmy 🙂 Karolina chciała się napić gorącej kawy, a wiadukt świetnie chronił przed deszczem dzięki czemu mogliśmy w spokoju zagotować wodę.

Z pod wiaduktu ruszyliśmy na dalsze poszukiwania. Na szczęście nie trwały długo. W pierwszej miejscowości do jakiej wjechaliśmy zauważyliśmy sporo drogowskazów z wizerunkiem czegoś co miało symbolizować młyn wodny. Udaliśmy się więc ich śladem. Tak oto jadąc wąską drogą między polami słoneczników trafiliśmy do Tomášikova, a konkretniej do Młyna Kołowego położonego dwa kilometry dalej, który to jest obecnie zabytkiem młynarstwa, usytuowanym w dorzeczu strumienia Suchý. Od razu widać, że jest to wiekowa konstrukcja, która podobno działa do dzisiaj i którą za symboliczne jedno euro można zwiedzić od środka. My niestety nie mieliśmy możliwości tego zweryfikować, ze względu na dosyć późną godzinę, o której tam przybyliśmy. Z resztą od samego młyna bardziej interesowało nas to czy damy radę tu w spokoju spędzić noc.

Na pierwszy rzut oka miałem pewne wątpliwości czy miejsce jest odpowiednie na dziki nocleg. Oczywiście samo w sobie było świetne. Całkiem klimatyczne, nad wodą, z miejscem na ognisko, z ławeczkami i stolikami, z możliwością rozstawienia namiotu, pomostami na których można usiąść aby zamoczyć nogi w wodzie i otoczone przepięknym lasem, ale oprócz tego była tam również restauracja oferująca noclegi a obok niej małe zoo z m.in. pawiami i osiołkami. Oznaczało to ktoś może tam być przez całą noc oraz, że miejsce może być popularne nawet wśród lokalsów. Nie pomyliłem się. Co jakiś czas podjeżdżały jakieś samochody, parkowały a pasażerowie szli na spacer albo posiedzieć nad wodą. Inne z kolei zawracały i jechały z powrotem tam skąd przyjeżdżały. Na szczęście nie trwało to długo. Ok. godziny 22:00 zmyli się ostatni spacerowicze i do 7:00 rano nikt więcej nas nie niepokoił. Rano obudził nas przejeżdżający samochód, który zaparkował bezpośrednio pod restauracją. Kobieta, która nim przyjechała weszła do budynku, więc najprawdopodobniej tam pracowała i nie zwróciła na nas najmniejszej uwagi.

Obudzeni i wstępnie wyspani wzięliśmy się za jakieś śniadanie. Po napełnieniu żołądków i nakarmieniu psa ruszyliśmy dalej w stronę węgierskiej granicy. Jadąc przez tereny naszych południowych sąsiadów, zauważyliśmy jeden dosyć poważny problem na Słowacji. Osobiście nie mamy nic do żadnej nacji, ale chodzi tutaj o Cyganów i to niestety w złym znaczeniu tego słowa. Jest ich tu na prawdę dużo i nie wzbudzają zaufania. Często żyją na dzikich osiedlach powstałych na wskutek zajmowanych przez nich pustostanów. Przeważnie bez bieżącej wody i elektryczności. Budynki te nierzadko są bez okien, z ubytkami w dachu i sprawiają wrażenie jakby się miały zaraz zawalić. Dlatego kiedy będziecie podróżowali przez Słowację miejcie to na uwadze przy planowaniu spania na dziko, gdyż może się okazać, że nawet jakaś z pozoru opuszczona szopa pod lasem, jeśli leży w pobliżu jakiejś miejscowości, może okazać się zamieszkana. Przy okazji wspomnę tutaj, że dzikie na noclegi na Słowacji nie są zabronione, ale nie wszędzie można się rozstawić z namiotem 🙂

Zanim wjechaliśmy do Węgier postanowiliśmy jeszcze odwiedzić słowackiego Lidla i zapełnić lodówkę. Szczerze wam powiemy, że zawsze warto wejść do supermarketu jak jesteście w innym kraju i porównać asortyment, z tym który znamy z naszych sklepów. Bardzo często można znaleźć dużo fajnych i smacznych rzeczy, które u nas są niedostępne. Po wyjściu ze sklepu ruszyliśmy w stronę węgierskiej granicy.

Na Węgrzech postanowiliśmy również spędzić jedną noc. Jednak tym razem, w ramach testu, w „cywilizowanych” warunkach czyli na jakimś kempingu. Planując ten wyjazd zakładaliśmy, że co jakieś 2-3 noce będziemy brali np. jakiś tani hostel, żeby się m.in. porządnie wykąpać czy zrobić pranie, ale w czasie jazdy uświadomiliśmy sobie, że przecież istnieje coś takiego jak kempingi. Nie było to dla nas oczywiste rozwiązanie bo jak wspominałem jest to nasza pierwsza tego typu podróż busem i jakoś tak człowiek nigdy nie zwracał na nie uwagi a te również zapewniają dostęp do łazienki, nie ma problemu gdy towarzyszy nam zwierzak, są tańsze od hosteli no i nie trzeba rozstawać się ze swoim pojazdem 🙂

Zanim jednak zajęliśmy się szukaniem kempingu, było jedno miejsce, które na Węgrzech chciałem odwiedzić. Mowa oczywiście o Balatonie. Jest to największe jezioro Węgier oraz Europy Środkowej, którego powierzchnia to prawie 600 km kwadratowych, usytuowane ok. 80 km od Budapesztu. Jak się nie trudno domyśleć Balaton jest węgierskim centrum turystyki i rekreacji. Nie ma co się dziwić. W lecie średnia temperatura wody oscyluje o okolicach nawet 25 stopni Celsjusza.

Chciałem tam pojechać z sentymentu. Kiedy chodziłem jeszcze do szkoły, w Polsce były bardzo popularne kolonie wakacyjne (może nadal są – nie wiem) i pamiętam, że przed pewnymi wakacjami powiedziałem rodzicom, że bardzo chciałbym pojechać w końcu za granicę. Nie pamiętam ile miałem wtedy lat, ale moi rodziciele jakoś spełnili tą prośbę i moimi pierwszymi zagranicznymi wakacjami był łączony wyjazd na Słowację i Węgry (tydzień tu i tydzień tam). Mówiąc szczerze, w ogóle nie przypominam sobie, żebym był wtedy na Balatonem dlatego pojechaliśmy tam teraz 🙂 Na nasze szczęście sezon wakacyjny miał się już ku końcowi, więc mogliśmy w ciszy i względnej samotności spokojnie pospacerować po okolicy i posiedzieć nad wodą.

Kiedy sentymenty zostały nad jeziorem my ruszyliśmy dalej kierując się do Chorwacji, w której chcieliśmy być jutro. Tymczasem, jak już wyżej wspomniałem, zabraliśmy się za szukanie jakiegoś kempingu na dzisiejszą noc. Postanowiliśmy nie sprawdzać żadnych okolicznych miejscówek i opinii o nich w internecie tylko wjechać w nieznane. Nie było to też specjalnie trudne bo drogowskazów zapraszających na okoliczne kempingi mijaliśmy bez liku. Kiedy na zegarku wybiła godzina 15:00 uznaliśmy, że to odpowiednia pora, żeby za którymś z nich podążyć. Będziemy mieli jeszcze wystarczającą ilość czasu, żeby trochę poleniuchować, ugotować jakiś obiad czy pójść na spacer po okolicy a i do granicy z Chorwacją mieliśmy już nie całą godzinę drogi.

Jak wcześniej drogowskazy wskazujące kempingi stały jeden na drugim, tak teraz (co dwa, może trzy kilometry) napotykaliśmy tylko jeden konkretny, który kierował do miejsca zwanego „Aqua Barbara”. Jak dzieci prowadzone za rączkę podążyliśmy za nim. Miejsce, do którego dotarliśmy okazało się genialne! Za równowartość ok. 30 euro (za dwie osoby, psa i samochód, ale bez dostępu do prądu, którego i tak nie potrzebowaliśmy) otrzymaliśmy miejsce postojowe obsadzone żywopłotem co zapewniało prywatność, oczywiście dostęp do łazienki z toaletą oraz, co nas zadziwiło najbardziej, całodobowy dostęp do sauny, basenu krytego z możliwością wypłynięcia na zewnątrz, basenu solankowego oraz jacuzzi! Żałuję, że nie zrobiłem prawie żadnych zdjęć kempingu, ale jakoś tak głupio było fotografować baseny czy jacuzzi z ludźmi, którzy akurat z nich korzystali.

Nie spodziewaliśmy się, że zastaniemy takie luksusy. Kiedy tylko się rozłożyliśmy z kuchnią, w celu zrobienia jakiegoś obiadu, zgodnie stwierdziliśmy, że podczas tego typu wojaży z hostelu skorzystamy tylko wtedy, gdy nie będziemy mieli już żadnego innego wyjścia. Po ok. 45 minutach udało nam się upichcić pierwszy polowy obiad na tym wyjeździe. Muszę nadmienić, że mimo iż prosty, był bardzo smaczny 🙂

Kiedy jedzonko wylądowało już w brzuchu poszedłem się wykąpać a Karolina postanowiła w tym czasie trochę poleżeć. Później role się odwróciły. Najedzeni i wykąpani wybraliśmy się na spacer po okolicy zanim zmarnotrawimy resztę popołudnia na wylegiwaniu się lub siedzeniu na tyłku. Okazało się, że na terenie kempingu znajduje się również spore jezioro z pomostem, którym można przejść na drugą stronę, oraz domki letniskowe do wynajęcia.

Po tym jakże „żywym i energicznym” spacerze spędziliśmy resztę dnia na leżeniu w busie i oglądaniu filmów. Kiedy już się porządnie ściemniło wyskoczyliśmy jeszcze do jednej z altanek przekąsić coś na kolację. Jak się po chwili okazało, z pobliskiego domku obserwował nas pewien Węgier, który chillował sobie na werandzie i popijał piwko. Chciał bardzo z nami porozmawiać, ale okazało się nie bardzo radził sobie z angielskim a my po węgiersku nie znamy ani słowa więc, mimo naszego sprzeciwu, wręczył nam po puszcze złocistego trunku, którego miał pod domkiem 2 zgrzewki (ciekawe na jak długo przyjechał), pożyczył miłego wypoczynku i poszedł do siebie. My dokończyliśmy jeść, zapakowaliśmy piwny prezent na później i poszliśmy spać.

O poranku odmeldowaliśmy się w recepcji i ruszyliśmy w stronę Chorwacji.

Do zobaczenia na trasie…

Dodaj komentarz