Ukończyłem VI edycję Sudeckiej Żylety!

Ukończyłem VI edycję Sudeckiej Żylety!

Cześć!

Piszę to dwa tygodnie po wydarzeniu jakim była Sudecka Żyleta. Gdybym napisał to na świeżo, pod wpływem emocji wpis, że tak powiem, mógłby się  nie nadawać do opublikowania ze względu na słownictwo. Mimo, że planowałem wziąć w tym udział już z dwa lata temu, dane mi było wystartować dopiero w zimowej VI edycji. Dzień przed startem krążyłem w okolicach Wałbrzycha i wtedy dowiedziałem się zupełnym przypadkiem, że pakiety startowe można odbierać dzisiaj. Do Głuszycy miałem w tym momencie ok. 15 km. Postanowiłem więc odwiedzić biuro zawodów i odebrać swój pakiet. Pozwoliło mi to uniknąć masy ludzi w dzień startu, czekających w kolejce do odbioru własnych. Dzięki temu nie musiałem też przyjeżdżać odpowiednio wcześniej na miejsce. Zawartość pakietu pozytywnie mnie zaskoczyła (wykupiłem droższą opcję z koszulką). Znalazłem w nim koszulkę, kubek, przypinkę, odblask, butelkę wody, baton proteinowy, numer startowy oraz kartę z opisem trasy i miejscami na pieczątki, które trzeba było zdobyć aby ukończyć maraton.

Po odebraniu pakietu, udałem się do domu żeby dobrze się wyspać! Oczywiście nie mogłem najpierw długo zasnąć, a obudziłem się już ok 5 nad ranem. Godzinę wcześniej niż zakładałem. Zjadłem śniadanie, plecak i buty trekkingowe wrzuciłem do samochodu i ruszyłem powoli w stronę Głuszycy, gdzie pod biurem zawodów byłem umówiony ze znajomym, który również starował. O godzinie 8:45 zameldowaliśmy się na linii startu, znajdując się w błogiej nieświadomości co nas czeka 🙂 Dodam też, że pogoda w dniu startu była wręcz wymarzona do długich wędrówek.

Po krótkich przemowach, podziękowaniach i wyróżnieniach (np. nagrodzono uczestnika, który wziął udział we wszystkich edycjach Sudeckiej Żylety jakie się do tej pory odbyły), punkt 9:00 wystartowaliśmy. Obraliśmy taką taktykę, aby na początku mocno wysunąć się do przodu i potem na spokojnie nie iść w tłumie.

Mimo słonecznej aury, większość szlaków na trasie była pokryta mokrym śliskim śniegiem, a wyżej dosyć mocno oblodzona. Początek trasy, powiedzmy, że do pierwszego punktu kontrolnego, który znajdował się na 13 km, nie był zbyt wymagający. Pierwszy etap prowadził przez Przełęcz Morawiecką w stronę Jedlińskiej Kopy, następnie znowu znaleźliśmy się w Głuszycy skąd podążyliśmy dalej w kierunki Jedlinki, udając się następnie przez Przełęcz pod Wawrzyniakiem w stronę platformy widokowej na Jałowcu, pokonując w między czasie Rybnicki Grzbiet.

Z Jałowca zboczami Małosza, a potem trawersując Suchą dotarliśmy na Przełęcz Borową, z której żółtym szlakiem dotarliśmy do pierwszego punktu kontrolnego. Do tego momentu, jak wspominałem wcześniej trasa nie była specjalnie wymagająca kondycyjnie czy technicznie. Pozwalała napawać się widokami i podziwiać przyrodę. Na PK (punkcie kontrolnym) czekały na nas słodycze, izotonik, woda i pierwsza z czterech pieczątek. Tutaj postanowiliśmy zrobić sobie dobre 10 minut przerwy. Oprócz tego co oferował PK, zjedliśmy coś z własnych zapasów, podelektowaliśmy się gorącą herbatą i zaczęliśmy się wdrapywać na szczyt Borowej.

Zdjęcie nie oddaje rzeczywistości, ale nachylenie szlaku na Borową można śmiało porównać do tego w najwyższych partiach Tatr. Tutaj Sudecka Żyleta zaczęła powoli weryfikować kondycję i formę uczestników 🙂 Nam wspinaczka zajęła jakieś 20 min. Nie szliśmy szybko, ale cały czas bez zatrzymywania się.

Kiedyś na Borowej nie mogliśmy doświadczyć żadnych widoków, ponieważ szczyt jest zalesiony, ale od jakiegoś czasu znajduje tam wieża widokowa, która rozwiązuje ten problem.

Na szczycie mały łyk wody, pieczątka do książeczki KGP i ruszyliśmy w dalszą drogę. Jak już wspomniałem odnośnie KGP, to z Borową jest tak: szczyt oficjalnie nie należy do Korony Gór Polski mimo, że jest on wyższy od Chełmca. Nieścisłość ta wynika z tego, że w momencie ustalania „Korony” brano pod uwagę tylko te szczyty, na które prowadził oznakowany szlak turystyczny. Ja zapobiegawczo na ostatniej stronie książeczki wbiłem pieczątkę z Borowej.

Ruszamy dalej. Zejście z Borowej było równie uciążliwe co podejście na nią. Tutaj widziałem pierwsze poślizgnięcia, czy ludzi zsuwających się co rusz po parę metrów w dół (nie którzy dla zabawy). Po Borowej następnym wyczekiwanym punktem na trasie był punkt żywieniowy, na którym czekał na uczestników gorący żurek. Sama trasa do PŻ (punktu żywieniowego), z mojego punktu widzenia, nie była specjalnie wymagająca z wyjątkiem stromego zejścia z Rybnickiego Grzbietu, do którego dotarliśmy przez Ptasią Przełęcz. Następnie szliśmy niebieskim szlakiem do Rybnicy, skąd przez Góry Suche dotarliśmy do Agroturystyki Arkadia, gdzie znajdował się PŻ.

Jak wspominałem, na uczestników czekał tutaj żurek i napój w puszkach. Tutaj pamiętam swoje rozczarowanie, jak i zawód, który widziałem na twarzach innych uczestników, kiedy otwierając puszkę każdy spodziewał się izotoniku lub czegoś podobnego, a w środku znajdowała się najzwyklejsza niegazowana woda 🙂 Była to jakaś kampania odnośnie biodegradowalnych puszek, które rozkładają się szybciej niż te tradycyjne.

Tutaj też zrobiliśmy sobie dłuższy postój. Zaczęliśmy też odczuwać delikatnie pierwsze objawy zmęczenia. Nic jeszcze nie bolało, ale ogólne zużycie materiału zaczęło postępować. Po odpoczynku, napełnieniu żołądków i wbiciu pieczątki, przyszedł czas ruszyć w dalszą drogę.

Następny PK znajdował się na 35 kilometrze, ale w psychice, chyba dla większości uczestników najbliższym ważnym punktem było oczywiście Schronisko Andrzejówka. Do Andrzejówki trasa prowadziła w pierwszej kolejności przez ruiny zamku Rogowiec.

Z Rogowca szliśmy dalej przez Skalną Bramę Jeleniec Wielki. Zboczami Jeleńca w kierunku Trzech Strug, skąd długim odcinkiem pod górę, już w świetle czołówek, dotarliśmy do Andrzejówki. Jak się można było spodziewać schronisko było oblegane ze wszystkich stron przez uczestników „Żylety”. Mieliśmy w planie zjeść tutaj coś ciepłego, ewentualnie uzupełnić zapasy wody. Jednak kolejka do baru stała już w wejściu, dlatego zrezygnowaliśmy z tego pomysłu. Rozsiedliśmy się na ławce przed schroniskiem. Tutaj dałem odetchnąć swoim nogom, zdejmując buty, oczywiście ostrzegając o tym zamiarze osoby siedzące w pobliżu 🙂

Z racji kolekcjonowania przeze mnie KGP, miałem w głowie jeszcze pomysł, aby przy okazji zdobyć Waligórę, którą niestety trasa Sudeckiej Żylety omijała. Jednak ze względu na już dosyć późną godzinę oraz to, że najcięższy odcinek przed metą był jeszcze do przejścia, zaniechałem tego pomysłu.

Po napiciu się herbaty i odpoczynku, założyłem z powrotem buty, podnieśliśmy się na nogi i ruszyliśmy w stronę przed ostatniego PK. Dotarliśmy do niego po ok. 1h. Z Andrzejówki weszliśmy na Bukowiec, z którego stromym zejściem dotarliśmy do miejscowości Sokołowska, gdzie znajdował się punkt kontrolny. Tutaj czekał na nas bigos oraz kawa i herbata.

Zjedliśmy posiłek, podbiliśmy trzecią pieczątkę i zaczęliśmy się zbierać w dalszą drogę. Byliśmy właśnie na 35 kilometrze, a odcinek trasy do czwartego PK, który był przed nami, miał wyjaśnić mi dlaczego w nazwie znajduje się słowo „Żyleta”.

Z Sokołowska weszliśmy na niebieski szlak, którym mieliśmy dotrzeć na kolejno: Włostową, Kostrzynę i Suchawą. Już pierwsze podejście dosyć mocno dało mi się we znaki. Było bardzo strome i długie a z powodu zmęczenia jeszcze bardziej mi się dłużyło. Między szczytami w dodatku poruszaliśmy się swoistą sinusoidą. Czyli w górę, w dół i znowu w górę, a nie były to specjalnie krótkie odcinki. Organizatorzy wiedzieli jak nas powykańczać 🙂

Przed nami pozostała ostatnia trudność na tej edycji „Żylety”. A był to Ruprechtický Špičák znajdujący się w Czechach, na którego podejściu również się trzeba było napocić. Jest to szczyt, który organizatorzy zostawili chyba jako swoistą wisienkę na torcie. Takie zwieńczenie maratonu przed metą. Ja nie będę ukrywał, że w zasadzie od Suchawy, ukończenie zawodów, było dla mnie raczej walką z samym sobą. Teren, zalegający śnieg czy oblodzenie nie przeszkadzało w takim stopniu jak zmęczenie, a ze względu na pozostały dystans, nie pomagała mi również psychika. Ze Špičáka mimo wszystko ruszyłem dosyć ochoczo, w końcu było już bliżej niż dalej. Dalsza trasa prowadziła przez Płoniec i Jaworowy, która również przebiegała sinusoidalnie, ale do ostatniego PK było już nie daleko.

Na ostatnim PK, mogliśmy jeszcze liczyć na kubek ciepłej herbaty. Po otrzymaniu ostatniej pieczątki, stacjonujący tam wolontariusze nie pomogli informując, że do mety jeszcze ok. 8 km. Z jednej strony nie jest to daleko, ale mając na uwadze fakt, że w nogach mieliśmy już 45 km po górskich szlakach, był to jednak spory kawałek. Nie zastanawiając się, bo i tak nic z tego by nie wynikło, może po za pogłębieniem się frustracji, ruszyliśmy w stronę Głuszycy. Z ostatniego PK skierowaliśmy się w stronę przełęczy pomiędzy Rarogiem a Ostoją, a stąd idąc za oznaczeniami organizatora dotarliśmy nad zalew w nieczynnym kamieniołomie. Tutaj na jednym z drzew zauważyłem oznaczenie informujące, że do mety zostały jeszcze 2 km, które przeszedłem po prostu ciągnąc za sobą nogi. Po paru minutach ujrzałem światła informujące o finishu.

Tutaj od razu, uczestnicy byli nagradzani brawami za wytrwałość. Po przekroczeniu mety, każdy otrzymał certyfikat potwierdzający ukończenie zawodów oraz komin z logo imprezy i dumnie brzmiącym napisem „FINISHER”. Od razu wszelka frustracja i zmęczenie minęły 🙂

Podsumowując. Jak najbardziej polecam Sudecką Żyletę każdemu, ale warto przed startem poprawić swoją kondycję jeśli ktoś jest z nią na bakier. Bardzo podoba mi się to, że organizator nie prowadzi żadnej kwalifikacji i każdy idzie tak na prawdę tylko i wyłącznie dla siebie. Nam przejście całej trasy zajęło ok. 13h. Uważam, że to całkiem fajny wynik, ale wspomnę tutaj, że najszybszy zawodnik pojawił się na mecie po ok. 7,5h a ten z drugiego końca po ok. 21h. Bardzo też pochwalę tutaj organizatorów. Trasa była bardzo dobrze oznaczona i naprawdę ciężko się było zgubić, a PK i PŻ również były miłym dodatkiem. Na każdym coś do zjedzenia i ciepłego do picia. Uwzględniając jeszcze zawartość pakietu startowego, to za 70 zł, zaserwowano uczestnikom na prawdę świetnie zorganizowaną imprezę.

Teraz moją ostatnią przeszkodą było dotarcie do domu. Dlaczego przeszkodą? Cóż, dorobiłem się dwóch odcisków, nogi miałem obolałe więc wciśnięcie sprzęgła stanowiło spore wyzwanie 😛 Po powrocie pierwsze co zrobiłem, to wymoczyłem stopy w lodowatej wodzie, wypiłem piwo zwycięstwa zagryzane ostatnią kanapką, która mi została i poszedłem spać 🙂

Było to mój pierwszy udział w tego typu wydarzeniu i powiem, że zaostrzył mi się apetyt na więcej 🙂

Na razie ode mnie to tyle! Hey

Dodaj komentarz